banner ad

Rękas: Synowie Świętego Ludwika

| 9 stycznia 2019 | 0 Komentarzy

Zwyciężyli tam, gdzie przegrał samozwańczy “Bóg Wojny”. W przeciwieństwie do niego – nieśli też ład i porządek, a nie chaos i degenerację. Przywrócili chwałę francuskiemu orężowi, a mimo to nie mają pomników, ani łuków triumfalnych, ich imionami nie nazywa się orderów – a nawet brakuje książek i opracowań na temat ich zwycięskiej kampanii. Sprawa, za którą walczyli i dla której wygrali – odeszła w przeszłość…

Francja wraca do gry

Praca Ralpha Weavera, wydana w popularnej serii poświęconej historii wojskowości z pewnością nie zapełnia luki istniejącej w opisach i analizie francuskiej kampanii w Hiszpanii, znanej jako ekspedycja Stu Tysięcy Synów Świętego Ludwika, skupiając głównie na militarnej stronie całej operacji, jej polityczne, a zwłaszcza ideowe tło przywołując rzadko, w iście współczesnym i – co gorsza – anglosaskim duchu. Lepsza jednak taka praca, jak żadna, zwłaszcza, że zrozumienie znaczenia pozornie tylko marginalnej kampanii hiszpańskiej wydaje się być kluczowe dla uświadomienia sobie sensów późniejszych dziejów Francji, w tym przyczyn upadku jej prawowitej dynastii, która właśnie pod Trocadero udowodniła swoje zrozumienie dziedzictwa Ludwika XIV. To zaś musiał oznaczać wyrok geopolityczny, wykonany 7 lat później i to pomimo, a może raczej w związku z faktem, że Synowie Świętego Ludwika zintegrowali armię francuską, dając jej jedność, spożytkowaną później w Algierze przypominającą reszcie Europy o powrocie Królestwa Francji do pierwszej linii międzynarodowego znaczenia.

Chateaubriand nazwał potem kampanię hiszpańską cudem, mając na myśli przede wszystkim wysoką skuteczność działań, szybkość i niski koszt całej akcji. Jak to się stało, że wymuskane paniczyki, rojaliści-emigranci zwyciężyli w 7 miesięcy tam, gdzie wiarusom Bonapartego nie wystarczyło 7 lat? Kluczowe jest wychwycenie oczywistej przecież różnicy – żołnierze księcia d’Angoulême nie wkroczyli bynajmniej do Hiszpanii, by dokończyć dzieła „cesarskich” mameluków, a przeciwnie – by je ostatecznie pokonać i unicestwić, niejako zadośćuczyniając Hiszpanom za wyczyny bonapartystów. Wszak hiszpańscy liberałowie, choć podczas wojny o niepodległość stanęli w części przeciw najeźdźcom, jednak czyniąc z króla Ferdynandawięźnia Kortezów” – w istocie kontynuowali rewolucję, wcześniej zawleczoną za Pireneje tak francuskimi bagnetami, wcześniejszymi teoriami encyklopedystów, a przede wszystkimi brytyjskimi wpływami i pieniędzmi. Interwencja francuska była więc nie tylko wsparciem kontrrewolucji, ale też ponowionym po przeszło 100 latach geopolitycznym zniesieniem Pirenejów.

Cena zwycięstwa

Oczywiście jednak nawet tani sukces bywa bardzo drogi – po pierwsze bowiem rzecz nie w tym tysiącu poległych po obu stronach, ale o konieczność zapłacenia Anglikom za to, że tym razem bezpośrednio się wtrącili. Kosztem tym okazała się ostatecznie Ameryka Łacińska, wypadająca z rąk Hiszpanów wprost w faktyczną zależność od Anglosasów (z której większa jej część nie wyzwoliła się przecież do dzisiaj). W dodatku zaś – dla Hiszpanii kupiony został właściwie tylko czas i to krótki, choć bodaj jedyny w XIX stuleciu, o którym można mówić jako okresie porządku w tej części Półwyspu. Nie tylko w tej części świata bowiem wojna z liberalizmem prędzej czy później zawsze okazywała się walką z siłami stojącymi za Wielką Brytanią (a następnie jej geopolityczno-ideologicznymi następcami), co jednak ani wtedy, ani nawet dziś nie dla wszystkich okazywało się dostatecznie zrozumiałe. A właśnie ów brak zrozumienia geopolitycznej determinacji zjawisk zachodzących w ówczesnej Europie ostatecznie pogrążył tak Hiszpanię, jak i Francję.

Na razie jednak wyprawa Armii Pirenejów okazała się być spacerem – tym razem bowiem z Francuzami maszerowała nie tylko lepsza organizacja, ale i racja, a także poparcie ludności. Nie tylko nie spełnił się sen liberałów (w tym francuskich zdrajców, przybywających z Ameryki i Anglii), że spodziewane ugrzęźnięcie korpusu interwencyjnego doprowadzi wręcz do obalenia Burbonów we Francji. Przeciwnie. Żołnierze francuscy okazali się godni swego patrona, nie ulegając agitacji rewolucyjno-bonapartystowskiej, strzelając do zdrajców i chroniąc wiernych królowi i Kościołowi Hiszpanów. Była to bowiem jedna z tych nielicznych inwazji, podczas której armia formalnie najeżdżająca – płaciła za wszystko i zajmowała się tępieniem bandytów, rozzuchwalonych liberalizmem okresu konstytucyjnego. Synowie Świętego Ludwika zastępowali więc w tym zakresie państwo hiszpańskie, reprezentując może już wówczas anachroniczną, ale wciąż walczącą zasadę ponadnarodowego ładu i porządku, organizowanego przez sojusz Tronu i Ołtarza, a uosabianego przez Dom Burboński i po raz ostatni powracającą wtedy do swej misji Świętą Inkwizycję (Kongregację Spotkań Wiary). Była to zatem jedna z ostatnich kampanii tego odchodzącego, wspaniałego świata – a poza interwencją rosyjską na Węgrzech w 1849 r. ostatnia jego kampania zwycięska.

Same działania zbrojne tego zwycięskiego marszu trudno uznać za szczególnie interesujące, choć finałowe wzięcie Fortu Trocadero w wyniku kombinowanej operacji lądowo-morskiej, było zgodnie uznane za manewr nieomal chirurgiczny, dający maksimum wyników (ostateczną kapitulację hiszpańskich konstytutek w Kadyksie), przy minimum kosztów (ledwie 31 zabitych po stronie wojsk francuskich i królewskich). Fakt, że przy okazji zginęło także około 150 nieszczęśników omamionych hipokrytycznym hasłem „Konstytucji” – można uznać za wynik całkowicie akceptowalny, choćby w celach edukacyjnych dla reszty. Niestety, jak już wspomniano – tylko jednak na lat kilka. Pokonany w jednym miejscu rak liberalizmu już bowiem niewidzialnie przenosił się do samego serca monarchii, której największy cios zadał wszak ostatecznie ten, który wydawał się zwycięzcą i beneficjentem francuskiej pomocy – król Ferdynand.

Hydra liberalizmu

Jeśli zaś chodzi o innych bohaterów tej małej, zwycięskiej wojenki – warto zauważyć, że niesłusznie lekceważony i przed nią, i po niej książę d’Angoulême wykazał się podczas interwencji wysokim zmysłem politycznym, zdolnościami organizacyjnymi, instynktem wojskowym, a przede wszystkim zdolnością zjednywania sobie ludzi – dowódców, żołnierzy, Hiszpanów, słowem cechami dobrze wróżącemu niedoszłemu panowaniu Ludwika XIX. Przyczynkarsko też można wspomnieć, że po stronie francusko-rojalistycznej walczył również Karol Albert książę Carignano, przyszły król Sardynii, co dla znających przyszłe wypadki mogło stanowić zapowiedź jednego jeszcze, boleśniejszego dla Hiszpanii zapętlenia jej losów z przygodami Domu Sabaudzkiego. I wreszcie epizod najbardziej tajemniczy – czyli rola, jaką starał się po stronie konstytucyjnej odegrać jeden z najgłośniejszych awanturników tamtej doby, a jednocześnie czołowy agent brytyjski – Robert Wilson. Zaprawdę bowiem, Synowie Świętego Ludwika nie odbywali bynajmniej spaceru – ale mierzyli się z interesami największych potęg świata, który dopiero miał nadejść. Od początku próby rewolucyjnej i wojny istniała wszak też nić łącząca siły liberalne – z mocą dopiero zbierającą się za Oceanem, z wysyłającym… życzenia prezydentem Jamesem Monroe. Życzenia te, „pokoju i dobrego rządu dla Hiszpanii” znane są w historii raczej z pozostałej swej treści, nazwanej następnie nazwiskiem życzącego i mianem Doktryny. Doktryny mającej decydujący wpływ na przebieg następnych dwóch stuleci i realizowanych w tym czasie interesów.

Francja Lilii wygrała. Udzieliła efektywnej, bratniej pomocy Hiszpanii, zmazując i winy Napoleona, i hańbę jego porażek. Synowie Świętego Ludwika udowodnili, że pierwsza ofiara rewolucji może być też jej skutecznym przeciwnikiem i tłumicielem. Tym samym jednak Burbonowie uruchomili ponownie zegar odmierzający czas do ich klęski. Każdy kolejny sukces – najpierw Trocardero, potem Algier i wreszcie gotowość Polignaca do przywrócenia rządów francuskich w Belgii wszystko to zmuszało wrogów Francji do działania, bo kto był prawdziwym wrogiem Francji – ten przede wszystkim działał przeciw jej przyrodzonej dynastii, co w późniejszych dekadach najjawniej widać było na przykładzie Prus i Bismarcka i co przez całą niemal historię było głównym założeniem polityki angielskiej.

Również sami Hiszpanie, choć ocaleni przed rządami konstytucyjnymi – nie mieli cieszyć się długo tym zwycięstwem, tylko zapowiadającym kolejne wojny, obce wpływy i zniszczenia, jakim w samej tkance świadomości zostały w ich wyniku poddane narody Hiszpanii.

Synowie Świętego Ludwika wykonali więc swe zadanie – ale świat, którego bronili i dla którego zwyciężali – przegrał. Kto więc miałby stawiać im pomniki? Choć… O całej tej historii, poza małą książeczką dla miłośników ołowianych żołnierzyków – przypomina wszak tylko pewien bardzo piękny, paryski plac. Co zabawne, z jednej jego strony stoi budynek, w którym – jakby na przekór zdobywcom Trocadero – podpisano wyjątkowo paskudny wykwit liberalizmu, tak zwaną „Deklarację Praw Człowieka”. A rzut bulą dalej – jest plac… Warszawski. Szukając polskich śladów we francuskiej stolicy – wspomnijmy więc i czas, gdy to Francja broniła porządku w Europie. Może dziś to nasza kolej?

 

Konrad Rękas

 

Ralph Weaver, „The Hundred Thousand Sons of St Louis. The French Campaign in Spain, April to October 1823”, Helion and Company, Solihull 2017

Kategoria: Historia, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *