banner ad

Rękas: Kasandra polska

| 30 czerwca 2017 | 0 Komentarzy

Kolejna rocznica rozpoczęcia Rzezi Wołyńskiej każe zadać fundamentalne pytanie: czy ówczesne Polskie Państwo Podziemne, polskie elity – uczyniły wszystko, by uchronić, a następnie ratować mieszkańców Kresów przez banderowskimi ludobójcami? Czy też (jak to ma miejsce i dziś) do ostatniej chwili, a nawet dłużej – zaklinały rzeczywistość w imię obłędnych wymysłów w rodzaju „strategicznego sojuszu z Ukraińcami”, „Międzymorza” i tym podobnych bajek, zamieniających się w koszmary…

 

Pomnik wyższy od Tatr

Niestety, jak to w polskiej polityce i historii bywało i bywa – mamy do czynienia z pytaniem retorycznym. I żeby nie było, że ktoś mądrzy się po szkodzie – również w 1943 roku zagrożenie dla Polaków na Wołyniu było widoczne i spodziewane dużo wcześniej nim doszło do tragedii. A jednym z nielicznych środowisk, które robiły wszystko, by jej zapobiec – byli konserwatyści. Najwybitniejszy polski mąż stanu czasów II wojny światowej, Adam hrabia Ronikier, człowiek, który powinien mieć w każdym polskim mieście pomniki wyższe od gór za ilość uratowanych polskich istnień – zostawił w swoich „Pamiętnikach…” świadectwo, które skądinąd rzuca ciekawe światło na rzadko przypominany aspekt stosunków polsko-ukraińskich tamtych lat.

 

 

Postać uniackiego metropolity Andrzeja Szeptyckiego jest dziś (w dużej mierze słusznie!) – jednym z problemów w uzgodnieniu choćby minimum historycznego consensusu między Polską a Ukrainą. Polski ziemianin, renegat, który nie tylko uznał się za Ukraińca, ale w dużej mierze pomógł wymyślić cóż niby taki sztuczny w tamtym okresie desygnat miałby oznaczać, podlizujący się niemal każdej władzy państwowej byle tylko przemycić ukraińskie postulaty nacjonalistyczne, człowiek który zukrainizował nieszczęsną, a i poza tym przecież zupełnie zbędną i szkodliwą Cerkiew Grekokatolicką w Małopolsce – słowem z polskiego punktu widzenia bezwzględnie szkodnik, którego wynoszenie na ołtarze wydaje się wręcz bluźnierstwem – we wspomnieniach Ronikiera jawi się jako… niedoszły partner polityczny i ofiara własnych z kolei miazmatów ideologicznych i kombinacji! I warto tę sytuację przypomnieć.

 

 

Bezwzględny realista

Szef RGO nie tyle występował podczas wojny jako przedstawiciel „opcji niemieckiej”, której mocno anachroniczne pojawienie się obserwujemy dziś w Polsce po lekturze wiadomych popularnych, acz ahistorycznych książeczek – ale jako bezwzględny realista. Polityk gotów na bardzo wiele, byle tylko chronić substancję narodową polską, ocalić ją od niemieckiej i ukraińskiej zbrodniczości oraz sowieckiej i brytyjskiej prowokacji – i to właśnie determinowało wszelkie działania hrabiego Ronikiera, któremu poza tym wszyscy starali się skrępować ręce: Delegatura Rządu, ostrożność sprawującego rząd dusz wyższego duchowieństwa, tradycyjna bierność elit, wreszcie nawet… inteligencja własna. Ta straszna wada polityka, która pozwala mu z przerażającą jasnością widzieć spełnianie wszystkich swoich najczarniejszych przewidywań, przy coraz głębszym popadaniu w syndrom Kasandry i przekonanie że już nic, ale to absolutnie nie da się poradzić, by fatum odwrócić…

Mój mentor i jedyny człowiek, o którym myślę jako o autorytecie, Aleksander Bocheński, sam podsuwający Ronikierowi pewne bardziej zdecydowane rozwiązania pozwalające na skuteczniejsze ratowanie Polaków (także przed nami samymi…), opowiadał mi o tym tak paraliżującym dysonansie pana hrabiego – który doskonale wiedział co należy zrobić, robić tego jednakowoż nie mógł/nie chciał, by następnie obserwować jak dokonują się wszelkie negatywne następstwa zaniechań, przed którymi ostrzegał. Przy czym, co ważne, nic z tego nigdy nie powstrzymało Ronikiera przed kolejną próbą, kolejnymi próbami obudzenia potencjalnych partnerów, kolejnym powstaniem z następnego upadku sprawy polskiej, topionej we krwi, zdradzie, politycznej głupocie i naiwności.

 

Dwóch konserwatystów

Właśnie te cechy Ronikiera trzeba dostrzegać czytając o jego rozmowach z Szeptyckim. Do pierwszego doszło – co ważne! –  już w listopadzie 1941 r. W „Pamiętnikach…” opisano je tak: „Aczkolwiek wiele osób we Lwowie wyraźnie było przeciwnych temu, bym rozmawiał z Metropolitą Szeptyckim, uważałem powody do takiego stanowiska za niewystarczające i raczej subiektywne i zdecydowałem się na złożenie mu wizyty. Przyjął mnie natychmiast, przerywając inne przyjęcia. Wrażenie, które z tej rozmowy odniosłem, było wielkie (…) Widziałem w tym wszystkim, co mówił Metropolita, szczerą chęć znalezienia drogi wyjścia z tej sytuacji coraz bardziej napiętej, w jakiej znalazły się dwa narody, które kochał, a które w tej strasznej chwili dziejowej ostrzyły  na się broń. Miałem wrażenie, że mówił zupełnie szczerze, gdy z wielkim przejęciem  powiedział mi, że on, starzec 81-letni, chciałby nie zejść do grobu bez przeświadczenia, że potrafił się czymkolwiek przyczynić do tego, by między Polakami i Ukraińcami zapanowała zgoda — wiedział, że ma grzechy na sumieniu jako polityczny i społeczny działacz, grzechy szczególniej wobec narodu polskiego. Przyznawał się do tego wobec mnie w sposób rozczulający prawie, ale i nie pozbawiony godności — chciał gorąco to wszystko naprawić, chociaż wiedział, że jest to rzeczą niepomiernie trudną — wprost radził się, jak wyjść z tego impasu życiowego i politycznego. Gdy wspomnę, że mi to wszystko mówił człowiek o wielkich niegdyś' ambicjach, do których realizacji szedł bezwzględnie i żywiołowo energicznie, człowiek, którego spotkały wielkie zawody i który według mnie pomimo wszystko nie przestał być Polakiem — gdy sobie przypomnę te postać starca o wspaniałej siwej głowie, przypominającej Urbana VII, z oczami czarnymi, pałającymi inteligencją, ubranego w rodzaj płaszcza z adamaszku czarnego z zielonym, siedzącą naprzeciwko mnie na tle ponurym gabinetu, przyznać muszę, że byłem pod wielkim wrażeniem, i to wrażeniem wywołującym jakby chęć udzielenia mu pomocy, a w każdym razie przepojonym zrozumieniem dla jego bólu i jego pozycji tak niepomiernie ciężkiej. W rozmowie prowadzonej szukał jakby ze mną wspólnie drogi do ratowania swego honoru, zagrożonego przez nowe pokolenie Ukraińców, wyłamujących się spod jego wpływów, a wyraźnie wrogo i zaczepnie do Polaków usposobionych[i]”.

Cytat to przydługi, który mógłby równie dobrze odebrany jako dowód naiwności Ronikiera, a sprytu i cynizmu Szeptyckiego – jest jednak znaczący. Jasnym jest, że przywódca tego formatu, co metropolita lwowski słusznie czuł się osobiście zagrożony w swej pozycji wybuchem aktywności Bandery z jednej, a Melnyka z drugiej strony. Oczywistym też, że – jak wielu na tym etapie wojny – przeceniał współczesne i przyszłe znaczenie Polski (do czego jeszcze przez jakiś czas wracał, o czym Ronikier pisał dalej). Faktem jest też jednak, że obaj konserwatywni przecież co do zasady politycy doskonale rozumieli, że czy to pod rządami niemieckimi, czy to w razie jakiegokolwiek przewidywalnego wówczas ułożenia stosunków międzynarodowych – polsko-ukraińskie modus operandi i vivendi, choć bodaj najtrudniejsze, jest też najkonieczniejsze w naszej części Europy. Świadectwo Ronikiera, człowieka zimnej inteligencji, nieskorego do wzruszeń, porywów, ani ulegania fascynacjom, mówiące że Szeptycki był w okresie największego triumfu niemieckiego i wobec wybuchu ukraińskiego nacjonalizmu z jednej strony pesymistą odnośnie ostatecznego powodzenia sprawy ukraińskiej, a z drugiej w ogóle przyszłych losów obu nacji – pokazuje, że pole do gry politycznej istniało! Bo też zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy nie możemy przecież w najmniejszy sposób popadać w jakiś bezkompromisowy gigantyzm oczekiwań, marzeń i nienawiści, wierząc uparcie, że jakiś dobry duch odparuje nagle te kilkanaście milionów zachodnich Ukraińców albo zamieni ich w dobrych Polaków czy Rosjan. Ronikier doskonale wiedział, że tak się nigdy nie stanie już w 1941 roku (i wcześniej zresztą…), więc chyba tym bardziej musimy i dziś szukać poważnych odpowiedzi na pytanie co począć z ukraińskim agresywnym nacjonalizmem.

Przed 76 lat obaj hrabiowie rozważali wspólne wystąpienie czterech wybitnych postaci z obu nacji: poza Ronikierem i Szeptyckim także Wincentego Witosa i metropolity Sapiehy. Czy apel taki dałby spodziewany efekt? Na zdeterminowane struktury obu OUN-ów niemal na pewno nie, niemniej pacyfikowałby być może przynajmniej część nastrojów nie poddanych wprost władzy organizacyjnej szowinistów, mitygując zwłaszcza część uniackiego duchowieństwa. Inicjatywa ta  (jak niemal wszystkie na odcinku ukraińskim choćby ocierające się o realizm) została zablokowana przez Delegaturę Rządu i dowództwo Polskiego Państwa Podziemnego, które same nie wiedząc co robić z problemem ukraińskim – panicznie bały jakichkolwiek konkretnych decyzji na tym polu.

Poza Szeptyckim rozmówcą Ronikiera był również Wasyl Mudryj, polityk umiarkowanej prawicy ukraińskiej, a zatem w działaniach szefa RGO można dopatrywać próby choćby podparcia się postaciami wiarygodnymi dla strony ukraińskiej, jednak nie zbrodniarzami.

 

Konkretna robota polska

Pamiętać zawsze musimy, że całą aktywność Ronikiera podczas wojny zajmowała konkretna robota na rzecz ratowania Polaków, dostarczania rodakom pomocy medycznej i żywnościowej, wyciągania zakładników i więźniów, znoszenia nakładanych kar finansowych i łagodzenia represji. Śmiało można powiedzieć, że szef RGO uratował więcej Polaków, niż Niemcy zabili w odwecie za akcje podziemia. Lwowskie rozmowy – kolejne w połowie 1942 r. to element tego samego, wielkiego zadania Ronikiera w sytuacji, gdy było już po pierwszej krwi przelanej przez ukraińskie bataliony w służbie niemieckiej, a w powietrzu już czuło się zapowiedź Wołynia.

Hrabia Ronikier pisał: „Jak za pierwszym mym pobytem we Lwowie i tym razem byłem przede wszystkim u arcybiskupa Twardowskiego, którego zastałem w lepszym zdrowiu, a potem u metropolity Szeptyckiego. Przyjął mnie on tak samo serdecznie jak za pierwszym razem, ale wyraził na wstępie ubolewanie z powodu tego, że to, cośmy mówili, nie dało oczekiwanych przez niego rezultatów. Pomimo to pragnął nadal dać wyraz swojej chęci przyczynienia się do tego, by narody polski i ukraiński zaniechały waśni wobec grożącego im obydwom tym razem już podwójnego niebezpieczeństwa, bo ze strony niemieckiej i sowieckiej. To ostatnie niebezpieczeństwo — wydawało mi się, że Metropolita przesadza — utkwiło mi jednak bardzo w pamięci, jak on je kwalifikował. „Niemcy mogą nam zadać wiele męki — mówił on z przejęciem — ale nie zabiją nam duszy, tego ze strony sowieckiej najbardziej się obawiam". Sytuację zaś obecnie wytworzoną określał on dosadnie w słowach następujących: „Przecież ci bandyci już leżą, wiedzą to już wszyscy — rezultatem tego być musi, że Polska będzie i będzie wielką, i będzie miała dużo do powiedzenia w środkowej Europie, od Polski zależeć będzie, czy powstać będzie mogła Ukraina, która tylko wtedy będzie, gdy Polska tego zechce i zrozumie, że tego pragnąć powinna". Koło treści tych tak bardzo charakterystycznych słów rozwinęła się dalsza nasza rozmowa, niestety, krepowana bardzo, co się mnie dotyczy, tym, że Warszawa ze strony delegatury rządu polskiego w Londynie mnie zabroniła starać się o dojście do jakiegokolwiek decydującego porozumienia w wypadku spotkania z Metropolitą Szeptyckim —jakże lekkomyślnie powzięte postanowienie, jakże kosztownie później ofiarami polskiego stanu posiadania w Galicji i na Wołyniu opłacone![ii]”.

Jak wiadomo, z wielką powojenną Polską metropolita Szeptycki nieco przesadził, a w każdym razie nie miał na pewno na myśli takiej, całkiem sporej, jaka ostatecznie powstała. Z pewnością jednak jak na rok 1942 arcybiskup wykazał się zdrowym rozsądkiem jeśli chodzi o szanse niemieckie, co zapewne wpływało też na jego nagły przypływ realizmu w stosunkach z Polakami. Przede wszystkim jednak zwraca uwagę gorycz Ronikiera słusznie wskazującego, że to bierność polskiego Londynu uniemożliwiła skuteczną obronę Polaków na Wołyniu i w Małopolsce.  A Ronikier, człowiek polityki i dialogu bynajmniej nie w samym gadaniu widział ratunek dla rodaków. Adam Ronikier był tym politykiem, który jako jedyny wobec zagrożenia ze strony banderowskiej domagał się realnego zawieszenia broni z Niemcami na Kresach, wystąpienia o wydanie broni do samoobrony – i był gotów całą tę operację przeprowadzić u władz okupacyjnych!

 

Londyn zabronił Polakom bronić się przed Rzezią!

Jeszcze raz oddajmy głos panu hrabiemu, tym razem już z lata 1943, kiedy mimo blokady informacyjnej ze strony Państwa Podziemnego – do Krakowa i Warszawy dotarły przerażające informacje co dzieje się na Kresach: „Sprawa ukraińska to nowa i straszna rana zadana na żywym ciele społeczeństwa polskiego przez naszych współobywateli w Galicji Wschodniej — już przejeżdżając przez Kraków,  wysłuchałem tam relacji dra L. Tesznara, pełnomocnika RGO na Galicję Wschodnią, który z rozpaczą w głosie zdawał mi sprawę ze swych poczynań w celu uodpornienia Polaków przeciwko Ukraińcom — gdy mu się po wielu zabiegach nareszcie udało i przeforsować u władz to, by Polakom w poszczególnych wsiach dano broń w ilości skromnej pięciu karabinów na jedną wieś i gdy próby wydały doskonałe rezultaty, bo natchnęły społeczeństwo polskie odwagą do walki i jakby powstrzymały następującą falę ukraińskich zbrodniarzy, wtedy nie kto inny, lecz zastępca delegata rządu na Galicję, rezydujący we Lwowie, rzecz całą szczęśliwie zapoczątkowaną sparaliżował, oświadczając, że Delegatura Rządu ze względów bliżej nie wytłumaczonych, a dla drą Tesznara zupełnie niezrozumiałych, nie może na ten sposób załatwienia sprawy wyrazić swą zgodę. Już raz, gdy miałem możność z metropolitą Szeptyckim nawiązać pożyteczne rozmowy, Delegatura stanęła na drodze ku temu, teraz gdy już o stan posiadania polski na wschodzie chodziło, gdy setki tysięcy żyć polskich postawione zostało na kartę, znowu Delegatura przez swe stanowisko wszelką na szerszą skale zakrojoną obronę paraliżowała[iii]”.

Ładna jest ta stara polszczyzna, ale trzeba prościej, prawda? No to napiszmy prościej – Ronikier pisał nie mniej ni więcej, że kiedy już Rzeź Wołyńska trwała, a ludobójstwo ukraińskie przenosiło się do Małopolski, polskiej Radzie Głównej Opiekuńczej udało się ubłagać Niemców, by wydali broń polskiej samoobronie. I oficjalne przedstawicielstwo rządu na uchodźstwie kategorycznie zabroniło Polakom bronić się przed banderowcami tymi cudem pozyskanymi karabinami. Czy pokazuje to dostatecznie dobitnie z jaką utrwaloną tradycją głupoty, szaleństwa i zdrady mamy do dziś do czynienia w Polsce jeśli chodzi o obronę przed szowinizmem ukraińskim?!

Dlatego właśnie świadectwo hrabiego Ronikiera, Polaka inteligentnego, więc zapomnianego – jest tak ważne. Pokazując ciągłość dziejów głupoty w Polsce, udowadnia, że to konserwatyści polscy byli jednymi z nielicznych, którzy widzieli co szykuje się na Kresach i bodaj jedynymi, którzy proponowali realia środki ratunku przed tragedią. Jakoś wiele się przez te przeszło siedem dekad nie zmieniło…

 

Konrad Rękas

 

 


[i]Adam Ronikier, „Pamiętniki 1939-1945”, Kraków 2001 str. 148-149

[ii]op. cit. str 172-173

 

[iii]op. cit. str. 333-334

 

 

 

Kategoria: Historia, Inni autorzy, Myśl, Polityka, Publicystyka, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *