banner ad

Prof. Bartyzel: To naprawdę ich święto

| 4 czerwca 2016 | 1 Komentarz

620466077c427f141effa294382f5fba_LJako że sama "obrona demokracji" umęczonej pod pisowskim Piłatem na trybunalskim krzyżu znudziła już chyba samych zainteresowanych, w kręgach KODomicko-petrusowsko-platformianych, przede wszystkim zaś na łamach "Gwiazdy Śmierci", trwa gorączkowe poszukiwanie symbolu, który by mógł zostać wywieszony jako sztandar nieco chociaż powabniejszy od gęby Rzeplińszczaka dla planowanego Majdanu w Warszawie (w końcu Soros płaci, więc wymaga).

Wygląda na to, że takim, odkurzonym, symbolem ma być teraz 4 czerwca, z którego poniektórzy chcą nawet uczynić "święto narodowe". Hucpa oczywista, ale to dobra okazja do tego, aby zastanowić się jaki był istotny sens polityczny 4 czerwca '89, który winien być rozpatrywany nie tyle jako "nowy początek", ale raczej jako domknięcie historii komunizmu w Polsce. Przez cały czas jego trwania toczyła się bowiem w jego łonie walka dwóch frakcji, różnie nazywanych (np. Puławy i Natolin), ale najtrafniejszym skrótem jest ten Witolda Jedlickiego z jego słynnego artykułu w "Kulturze" paryskiej – "Chamy" i "Żydy".

Różnice ideologiczne obu frakcji były od początku mistyfikacją (tak samo jako jego sowieckiej i ogólnoświatowej matrycy "stalinizmu" i "trockizmu"), natomiast istotna i realna była różnica socjologiczno-etniczna. "Żydy" stanowiły czerwoną arystokrację: rabinów wyćwiczonych w studiowaniu marksistowskiego talmudu; "Chamy" to była ich siła uderzeniowa, sformowana z wiejskich fornali lub miejskich mętów, której horyzont kończył się na gazrurce i umiejętności wyrywania paznokci (typowych Cze.Kiszczaków), ale którzy mieli tyle plebejskiego rozumu, żeby odczuć pogardę okazywaną im przez towarzyszy z wyższej półki i chcieć zająć ich miejsce. Pierwszy wielki – i udany – szwindel obu frakcji to była październikowa "odwilż" 1956 roku. Puławianie/Żydy przedzierzgnęli się w "liberałów", Natolińczycy/Chamy – w "narodowych komunistów".

Obie grupy znalazły swoich pożytecznych idiotów w inteligencji niekomunistycznej: "Żydy" w kręgach "postępowych" i "humanistycznych", "Chamy" w tym, co nazywano "endekomuną". Ale ponieważ to oparcie i w partii i poza nią się bilansowało, żadna frakcja nie mogła przez następnych 12 lat uzyskać dominacji, więc obie musiały zgodzić się na kompromis w postaci 'gomułkowszczyzny". Dopiero w marcu 1968 "Chamom" udało się odnieść zwycięstwo na "Żydami" (co zresztą, wbrew legendzie o największym nieszczęściu, miało pewne pozytywne skutki dla społeczeństwa, bo odtąd nacisk ideologiczny się cały czas zmniejszał) i chociaż ci drudzy zachowali cały czas pewne przyczółki systemowe (choćby środowisko "Polityki" – Rakowski, Urban), to jednak zasadniczo "Żydy" znalazły się za burtą, po części zaś na emigracji. Jednak swoją porażkę "Żydy" umiały przekuć w sukces. Jako klasyczni w kategoriach socjologii polityki (Robert Michels) "zbiegowie z klasy rządzącej", wykorzystali swoje umiejętności gry politycznej do stanięcia w pierwszym szeregu rodzącego się w sytuacji słabnięcia reżimu ruchu oporu, czyli tzw. opozycji demokratycznej, a później Solidarności, co ułatwiło im także wsparcie zachodnich ośrodków propagandowych z Wolną Europą na czele.

Jednak wbrew z kolei mitom popularnym w niektórych kręgach "prawicowych" czy "konserwatywnych", 13 grudnia wcale nie zadał temu środowisku poważnego ciosu, w związku z czym ich zdziwienie, że generał-katechon z niezrozumiałych powodów w 1989 roku zgłupiał oddając im władzę, świadczy o naiwności i nieumiejętności rozpoznawania prawdziwych motywacji i sprężyn decyzji politycznych. Było wprost przeciwnie: 13 grudnia prowadzi prostą drogą do 4 czerwca, a prowadzi dlatego, że napadając na społeczeństwo junta przerwała, wyraźny jesienią 1981, proces słabnięcia wpływów postkorowskich "doradców" na Solidarność, co pokazywały wyniki przeprowadzanych w niej wyborów. Kiedy Solidarność została zepchnięta do podziemia i zdelegalizowana, ci 'doradcy", owiani także glorią internowanych "męczenników", odzyskali swoje pozycje, stając się dla opinii światowej także "przywódcami robotników", choćby dlatego, ze "Jacek", "Adaś" czy Tadeusz" byli znani na całym świecie, a nie jakiś tam autentyczny "robol" z Mielca czy Pcimia. Siłą rzeczy zatem to oni stali się jedynymi, oprócz dawno już zjednoczonej politycznie z nimi "katolewicy" reprezentantami "strony społecznej" w negocjacjach mających przesądzić o kształcie "transformacji".

Czym zatem w istocie był Okrągły Stół – Magdalenka – wybory na dwie listy, układane przez Kiszczaka i Wielowieyskiego z Geremkiem z 4 czerwca? Niczym innym, jak historycznym pojednaniem "reżimowych Chamów" i "opozycyjnych Żydów", takim "kochajmy się" czerwonych Horeszków i Sopliców, zakończeniem półwiekowej wojny domowej, po której odtąd zjednoczeni "demokraci" mają już tylko jednego wspólnego wroga: "nacjonalistyczno-klerykalne demony". Więc cóż w tym dziwnego, że i brat kpt. Stefana Michnika, i syn płk. Mariana Cimoszewicza – można rzec "Żyd" i "Cham" archetypowy – chcą czcić to święto demokracji? To naprawdę ich święto.

 

Profesor Jacek Bartyzel

Kategoria: Jacek Bartyzel, Kultura, Polityka, Prawa strona świata, Publicystyka, Społeczeństwo

Komentarze (1)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. atos pisze:

    Nie do końca można się zgodzić z prostym utożsamieniem obozu "Chamów" głębokiego PRL-u z transformacyjną SdRP-SLD: i w niej pod koniec lat osiemdziesiątych do głosu doszli, nierzadko żydowscy, "reformatorzy" zwalczający partyjny beton, którzy, tak na dobrą sprawę, niewiele się różnili od klasycznych "Żydów" – w każdym bądź razie nie byli oni nawet ludźmi bliskimi ideowo do otoczenia Jaruzelskiego i Kiszczaka: tych dwóch, reprezentującyh odchodzące "chamskie" pokolenie i spajających niejako beton z postępowcami, można by jeszcze uznać za właśnie ugodowych "Chamów", ale nie "towarzyszy", którzy później wespół z koryfeuszami demokratyzmu skończyli w koalicji "Lewica i Demokraci".

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *