banner ad

O hipnotyzerze, duchach i rosyjskim oficerze

| 30 kwietnia 2013 | 0 Komentarzy

CzestochowaAlejaSienkiewiczaW czterdziestym trzecim oświadczył jej się tatarski buddysta. W czterdziestym piątym sowiecki porucznik obiecał małżeństwo w Moskwie. A do polskiego narzeczonego szła, patrząc w lufę rosyjskiego czołgu. Te historie przydarzyły się dwudziestoletniej częstochowiance z blond warkoczem, gdy miasto było zasypane szkłem, a w ogrodach leżały trupy.

Okupacja to był czas wędrówek i spotkań z niezwykłymi ludźmi. W tych warunkach nawiązywanie głębszych relacji było niełatwe. Co skłaniało ówczesnych kawalerów do poszukiwania żony sposobami konspiracyjnymi.

Wspomnianą panną z warkoczem była moja dobra znajoma pani Ania. Dziś emerytka o różowej cerze z zawadiacką czuprynką „mleczny blond” liczy sobie osiemdziesiąt pięć wiosen i mieszka we Wrocławiu. Jako była nauczycielka jest ciągle zajęta pracą społeczną.– Żeby usiąść i zebrać te wspomnienia, musiałabym pójść na emeryturę z emerytury – chichoce.

Pod opieką gestapo

Była dzieckiem adoptowanym, a i tych przybranych rodziców zgubiła na początku okupacji. Miała wtedy szesnaście lat. Tatę zastrzelili we wrześniu Niemcy, a mama zmarła w rok później, po ciężkiej chorobie. Ówczesna administracja zapewniła Ani opiekę w osobie kochanki gestapowca. Przyszywani krewni za bardzo nie protestowali, bo podobał im się ładny dom i opuszczone gospodarstwo. Żeby majątek nie wymknął się łatwo z rąk, zakazali dziewczynie kontaktów z prawdziwą rodziną. A na koniec po prostu wyrzucili ją z domu. Swojemu nauczycielowi sprzed wojny (zastrzelonemu potem przez owego gestapowca) oraz kilku innym pedagogom i zakonnicom zawdzięcza to, że wojnę skończyła z maturą i dyplomem nauczycielskim. Sześć lat sama torowała sobie drogę między łapankami a wnykami, zastawianymi przez podejrzane indywidua, chętne do zaopiekowania się dobrą jak anioł dziewczyną o silnym charakterze i bardzo niebieskich oczach.

Towarzysz arystokrata

Unikając łapanek dzięki arbeitskarcie i własnej zimnej krwi, Ania pracowała w fabryce ceramiki u Bednarskiego. Popołudniami uczestniczyła w zajęciach tajnych kompletów, przygotowując się do egzaminów tajnego Pedagogium Ziem Zachodnich. Okazało się jednak, że komplety to za mało i koleżanki poleciły jej indywidualne lekcje u pewnego korepetytora. Miał to być człowiek mądry i o wyjątkowym charakterze. Wszystkie do niego wzdychały, wszystkie były w nim zadurzone.

 

– To była cała historia w moim życiu z tym człowiekiem – kręci głową.

 

Okazało się, że to był Rosjanin, pochodzący z rodu jakichś tatarskich chanów krymskich. Nazywał się Borys Demianow, a z tatarska Denisow.

 

I ja poszłam do niego, bo chciałam sprawdzić, czy jestem dość przygotowana z matematyki, fizyki i chemii.

 

Pan Borys zdawał sobie sprawę ze swego uroku i trzymał uczennice na dystans, a gdy tylko zauważył, że któraś panna ma ochotę z nim flirtować, szedł do rodziców i mówił wprost: „Proszę państwa, ja przyszedłem na lekcję, a nie na flirt”. I dziękował za współpracę

 

To był wspaniały człowiek, taki szlachetny – mówi z przekonaniem starsza pani.

 

Sama jednak w pewnym momencie zauważyła, że nauczyciel zaczął się w niej durzyć, aż wystąpił z nieoczekiwaną deklaracją: „Aniu, chcę zostawić po sobie syna, a tylko ciebie widzę jako kandydatkę na żonę i matkę dziecka. Ja będę żył jeszcze tylko dwa lata” – usłyszała zdumiona dziewczyna.

 

– Ja też byłam nim olśniona i zauroczona – wspomina pani Ania.

 

I co się okazało? „Wiem, że jesteś katoliczką. Ja na katolicyzm nie przejdę, jestem buddystą, ale jeśli chcesz ślubu w kościele katolickim – to owszem, pójdę”. I wyliczał dalej: „Ja mogę cię utrzymywać, załatwię mieszkanie gdzie indziej, będę cię kształcił…”. O takich warunkach życia mogła pomarzyć niejedna żona, nawet w wolnej Polsce, ale….

 

Ja tak się zastanowiłam, co nas łączy? Sympatia tylko. A tak zwane życie…? – opowiada starsza pani.

 

Odpowiedziała więc Borysowi, że musi się zastanowić i da mu odpowiedź następnego dnia rano. Tymczasem przyśnił jej się jeszcze tej samej nocy, a sen był koszmarny. Borys miał w nim oczy pewnej zjawy, którą widziała w dzieciństwie.

 

Czarna dama i jej rycerz

Kiedy w 1919 roku przybrani rodzice pani Ani wrócili z emigracji zarobkowej w Stanach, zamieszkali w małym, parterowym domku niedaleko stacji Stradom. Właśnie w tym starym domku wydarzyły się trzy rodzinne morderstwa. Dwa pierwsze z tych małżeństw były im znane, z tym że o pierwszym dramacie w ogóle by się nie dowiedzieli, gdyby nie dziwna scena, której świadkiem była mała Ania. Był jasny, letni wieczór. Czteroletnia dziewczynka leżała już w łóżku, w swojej sypialni.

 

  • Zanim zasnęłam – wspomina pani Ania – przez kuchenne drzwi weszła jakaś kobieta w czarnym szalu i czarnej sukni. Przeszła obok mnie, wzięła krzesło od stołu, postawiła pod niezasłoniętym oknem, stanęła i zapatrzyła się w dal. Ja myślałam: „Co ta pani tu robi?? Co to za pani?”. Po chwili do pokoju wszedł mężczyzna w skórzanej kurtce, pumpach i wysokich butach oficerskich. Na głowie miał czapkę motocyklisty. Wszedł, stanął w nogach łóżka i zaczął patrzeć na mnie, skamieniałą z przerażenia… Nigdy w życiu nikt na mnie nie patrzył takimi złymi oczami. Bo wyobraźnia też opiera się na faktach, a ja takich oczu nigdy u nikogo nie widziałam – tłumaczy.– A on patrzył z taką nienawiścią, jakby chciał mnie zamordować…

  • Kiedy mała wreszcie wydobyła z siebie głos, z kuchni przybiegła zaniepokojona matka:

 

Co ci jest? – przestraszyła się.

 

Mamo, zabierz tego pana!

 

Tu nie ma żadnego pana!

 

Tu stoi, patrzy na mnie…

 

To ci się tylko wydaje.

 

Mnie się tylko w y d a j e? – chlipnęło dziecko.

 

Potem czarna dama i motocyklista zniknęli. Ale następnego wieczoru wszystko się powtórzyło: ona jeszcze nie zdążyła usnąć, oni już byli.

 

– Na trzeci dzień było to samo i na czwarty… Nikt mi nie chciał wierzyć! A ja się bałam się iść do łóżka!

 

Trudno określić, jak długo to trwało: może tydzień, może dwa. Któregoś razu mała nakryła się kołdrą i zaczęła po dziecinnemu, jak umiała, modlić się tak, jak modliła się matka.

 

Wyjrzałam ostrożnie spod kołdry, nie było nikogo i zjawy więcej się nie pokazały. Po latach opowiedziałam to zaprzyjaźnionej staruszce, pani Kuśmierskiej: „Haniu, w tym mieszkaniu, co wyście mieszkali, mąż zamordował żonę! Właśnie tak chodził ubrany!” – usłyszałam.

 

To oczy tej właśnie, zapamiętanej z dzieciństwa zjawy „ostrzegły” ją przed uroczym adoratorem.

 

– Więc kiedy Borys przyszedł rano po odpowiedź, powiedziałam mu, że nie.

 

Powrócili do poprzednich, oficjalnych relacji, a Borys Demianow vel Denisow niebawem skierował się z uczuciami ku innej pani i doczekał się od niej syna. Po wojnie, jako komunista z przekonań, dostał się do rady miejskiej i tam pracował. Po godzinach zaś chodził na obiady do znajomej nauczycielki na ulicę Jasnogórską i raz, gdy tak właśnie szedł, ktoś go w bramie zastrzelił. Było to dwa lata po pamiętnej rozmowie i oświadczynach – dokładnie tak, jak przepowiedział.

 

Siedzimy przy herbacie, za oknem czarna noc styczniowa, a ja już czuję na plecach zimny dreszcz.

 

Kim był, ten syn Wschodu? – marszczę brwi ze zdumieniem.

 

Hipnotyzer – słyszę w odpowiedzi. – On umiał hipnotyzować wzrokiem. Ale w moim przypadku mu się nie udało – odpowiada z humorem starsza pani.

 

Zabiorę cię do Moskwy, będziesz moja

Z przyszłym mężem poznali się w konspiracyjnym kółku literackim, którego spotkania odbywały się co tydzień w jej mieszkaniu. Gdy w styczniu 1945 do Częstochowy wchodzili Rosjanie, Ania była zaręczona z Tadeuszem.

 

– Ruscy wchodzili, Niemcy uciekali – relacjonuje starsza pani.– W życiu nie widziałam, żeby ktoś w takiej panice uciekał jak Niemcy. Jeden drugiego zrzucał z furmanki, porywali konie woźnicom, żeby tylko uciec z miasta… A wokół spadały bomby i latały pociski, aż wszystkie szyby powypadały na chodnik. Myślę sobie – jak ginąć, to z narzeczonym.

 

Ania wybiegła od sióstr zmartwychwstanek (gdzie miała tajne lekcje) i skierowała się do domu Tadeusza na ulicę św. Barbary. Na wprost niej biegli Niemcy, uciekający od strony Jasnej Góry. Ona szła pod prąd.

 

Czy ty wiesz, co to znaczy tak iść po szkle? – pyta drżącym głosem, jakby sama nie dowierzała, że tak szła. – Idę ulicą św. Kazimierza i jestem już na rogu, Niemcy biegną w moją stronę, a za nimi od strony mojego domu nadjeżdża radziecki czołg. Wszyscy padają, czołg jedzie i strzela. A ja stoję jak słup, stoję i czekam aż na mnie najedzie – mówi powoli.– A on, rozumiesz, ominął mnie, potem wystrzelił i pojechał dalej.

 

Pani Ania mogłaby wymienić więcej, o wiele więcej momentów, gdy jej życie zależało od cudu i ten cud się wydarzył. Pojawiał się cień, pojawiała niewidzialna ręka, to znów jakiś człowiek… W ciągu kilku sekund ważyły się jej losy i zawsze przeważała szala życia. Widocznie tak chciał Pan.

 

Razem z Tadeuszem i innymi mieszkańcami domu trzy dni spędzili w piwnicy. Po trzech dniach Ania postanowiła wrócić do swojego mieszkania na Pułaskiego. Bała się iść ulicą, wybrała drogę przez park, przez pola, po śniegu.

 

– Idę i widzę, że w moim ogrodzie stoli czołg. To Ruscy strzelają do Niemców. Mogą mnie wziąć za Niemkę, a jak zacznę uciekać, będą strzelać i do mnie. Widzę już przed sobą dwa trupy, kobiety i mężczyzny, muszę po nich przejść. Idę śmiało, oni patrzą, co będzie, a ja idę prosto do nich. ”Kuda idiosz?” Mówię, że do swojego domu. Idę dalej, a jeden z Ruskich za mną i mówi, że porucznicy mają tutaj kwaterę. Rozejrzał się wokół, zobaczył zegar ścienny, spodobał mu się widocznie, bo go sobie zabrał.

 

Rosjanie wyzwalali ze wszystkiego – wtrącam słowa salezjanina z oświęcimskiego klasztoru, a pani Ania podejmuje opowieść.

 

W czasie tych pierwszych tygodni przychodził mnie odwiedzać ruski oficer z sąsiedniego mieszkania, opowiadał o sobie, śpiewał… No i potem zaczął mnie adorować. Nie podobały mu się wizyty Tadeusza. „Kto to?” – zapytał w końcu. „To jest mój narzeczony” – powiedziałam. „Ty m o j ą będziesz narzeczoną! My teraz tylko idziemy na Berlin, jak ja tu wrócę, to ciebie zabiorę do Moskwy”.

 

A pani marzyła o Moskwie? – pytam żartobliwie.

 

Taa… – wzrusza ramionami.

 

I rzeczywiście, pewnego letniego dnia zobaczyła, że pod dom zajeżdża wojskowy samochód.

 

Porucznik specjalnie odłączył się od swoich, żeby tylko mnie porwać. Ja się skryłam w piwnicy, on wpadł ze swoim sierżantem, cały dom przeszukał: strych, piwnicę też, ale mnie nie zauważył, bo ja się dobrze schowałam – drwi sobie z pechowego mołojca starsza pani.

 

Jestem ciekawa, czy to może jakaś historyczna postać zaszczyciła uczuciem moją sąsiadkę.

 

Kak jewo zwali? – zagaduję więc tym razem po rosyjsku.

 

Nie wiem – przyznaje.– W końcu dał spokój i wybiegł z mojego mieszkania. A klął na czym świat stoi! Odjechał pędem i więcej już go nie widziałam.

 

To też była okupacja

Pani Ania jest od sześćdziesięciu lat nauczycielką. Jest także mamą, babcią i prababcią, a do tego „ciocią” dla niezliczonych przyszywanych krewnych (w tym i dla mnie). Bez cienia patosu czy dumy wspomina, jak w czasie wojny uratowała od śmierci polskiego partyzanta i rodzinę nauczyciela. Opowiada, jak jej serdeczny przyjaciel zginął podczas Marszu Śmierci z Gross Rosen. I nie zbywa moich pytań tak, jak wiele pań w jej wieku, które rzucają na odczepne: „Kochana, wojna to były straszne czasy, daj mi spokój”. Wspomina, jak szły z mamą za trumną ojca między dwoma szpalerami niemieckich wojsk pancernych… Po tym przejmującym opisie głos więźnie mi w gardle. A pani Ania już po chwili przywołuje na pamięć spotkania i ucieczki, ludzi tak tajemniczych i sceny tak barwne, a czasem i absurdalne, że trudno w nie uwierzyć i zachować powagę.

 

Ależ dziecko, TO też była okupacja – mówi po prostu, uśmiechając się do siebie i do wciąż żywych wspomnień.

 

Aleksandra Solarewicz

 

 

 

Kategoria: Aleksandra Solarewicz, Historia, Publicystyka, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *