banner ad

Nash: Wielki powrót prawicy?

| 25 kwietnia 2016 | 0 Komentarzy

ConservativeHeart-Cover-998x585Gdy w wyborach prezydenckich w 2008 r. Barack Obama dość nieoczekiwanie zajął miejsce w Białym Domu,  polityczne wróbelki zaczęły ćwierkać o końcu ery konserwatywnej, o końcu wieku Reagana. Według autorów o przekonaniach liberalnych, takich jak E.J. Dionne, intelektualny i polityczny ruch konserwatywny, niegdyś tak potężny, że był w stanie zdominować życie polityczne poczynając od późnych lat 70., obecnie rozpada się i chyli ku upadkowi. 

Nieliczna grupa komentatorów konserwatywnych była wówczas skłonna częściowo przyznać mu rację. Yuval Levin, często udzielający się w National Review, stwierdził, że wyczuwa wśród działaczy prawej strony "intelektualne wypalenie", i dodawał: "Fabryki konserwatyzmu nie są już tak wydajne, jak to było kiedyś".

Inny komentator, początkujący w fachu Jonah Goldberg, rozpoczął swój artykuł w USA Today z wiosny 2008, cytując satyryka Philandera Johnsona: "Rozchmurzcie się, najgorsze dopiero przed nami". I chociaż Goldberg wciąż żywił przekonanie, że ruch konserwatywny wciąż jeszcze "jest dosyć żywotny", bon mot z początku dobrze oddawał trwożne nastroje, jakie udzielały się wielu działaczom prawicowym w miarę zbliżania się wyborów.

Byli tacy, którzy komentowali jeszcze ostrzej. Patrick Buchanan wyraził ogromne rozczarowanie konserwatywnym establishmentem, przywołując znane powiedzenie, przypisywane Erikowi Hofferowi: "Każda wielka sprawa przemienia się w ruch społeczny, ten ewoluuje w biznes, a wszystko kończy się przekrętem".

Takie nastroje mogły tylko wzrosnąć, gdy jeszcze tego samego roku okazało się, że wstępne szacunki pokazują porażkę Partii Republikańskiej – owego jakże niedoskonałego nośnika współczesnych idei konserwatywnych. Na kilka tygodni przed wyborami Sam Tanenhaus, redaktor New York Times Book Review, napisał wprost, że ruch konserwatywny w Ameryce wkroczył w swoją "ostatnią, a do tego prawdziwie dekadencką, fazę". Po wyborach jego przewidywania nabrały barw jeszcze czarniejszych. W The New Republic zaproponował swojemu środowisku program "intelektualnej autopsji", ale już trzy miesiące później wydał swój tekst w formie niewielkiej książeczki pod tytułem The Death of Conservatism  ("śmierć konserwatyzmu" – przyp. tłum.)

Przynajmniej w części znalazł on uznanie swojej diagnozy w macierzystym środowisku. Po upływie kilku dni od wyborów Jeffrey Hart, który wcześniej wiele lat współpracował z National Revew, lecz opuścił łamy czasopisma w 2008 r. i poparł Obamę, ogłosił na stronie internetowej, prowadzonej przez liberałów: "Ruch konserwatywny – niechaj spoczywa w pokoju". 

Powrót do Burke'a

Jak gdyby wszystko, co dotychczas napisano, nie stanowiło wystarczającego powodu do niepokoju, w ostatnich miesiącach obserwujemy nagły wzrost zainteresowania myślą Edmunda Burke'a w jej najbardziej nieoczekiwanym aspekcie: opisem amerykańskiej lewicy. Zeszłej wiosny John Meacham, redaktor liberalnego Newsweeka,  przywołał Burke'a jako wzór dla ludzi naszych czasów: "wielowymiarowa, przeniknięta pragmatyzmem postać", która "podważała to, co było uznawane za prawdy absolutne" oraz która może być "antidotum na wszechobecnego ducha podziału" panującego dziś w Ameryce. Bardzo niedawno zaś ten sam Meacham nazwał Baracka Obamę "najważniejszym z naśladowców Burke'a na dzisiejszej amerykańskiej scenie politycznej".

Coś musi być na rzeczy, ponieważ David Brooks z New York Times donosi, że podczas spotkania z prezydentem zauważył, iż jeden z jego starszych doradców, David Axelrod demonstracyjnie pokazywał się z egzemplarzem "rozważań o rewolucji we Francji" Burke'a.

Sam Tanenhaus ocenia, ze powrót do Burke'a dokonał się jeszcze wcześniej. We wspomnianym wydawnictwie Death of Conservatism dokonuje rozróżnienia między realistami w duchu Burke'a (klasyfikuje ich jako postaci pozytywne), zdolnymi do "elastyczności" względem "zmieniających się warunków" a tymi, których nazywa obelżywie "rewanżystami": ideologów zafiksowanych na niszczycielskiej kontrrewolucji. Jego zdaniem, amerykański ruch konserwatywny jest zdominowany przez skrajnych rewanżystów, którzy odrzucili równowagę wypracowaną przez Burke'a na rzecz destabilizującej polityki, nie znającej umiaru w działaniu.  

Książka Tanenhausa  została poddana rozległej krytyce przez konserwatywną część recenzentów jako tendencyjna i błędnie interpretująca amerykański konserwatyzm. Oskarżają autora o to, że jego wizja konserwatyzmu to wizja ruchu, który jest bierny, postawiony w roli ofiary, reaktywny; który potulnie podporządkowuje się społecznym i politycznym trendom wyznaczanym przez lewicę w imię burke'owskiego umiarkowania. Byłby to taki konserwatyzm ,który, jak ujął to jeden z autorów prawej strony, "służyłby lewicy jako szofer, czasami delikatnie zatrzymujący wehikuł państwa, gdyby ten zaczął nieopatrznie skręcać w stronę socjalizmu".  

Taniec nad przepaścią

Gdzieś pośród wszystkich tarć i różnic zdań wewnątrz środowiska konserwatywnego w ostatnich latach, można dostrzec pewne zarysowanie zasadniczych strategicznych i filozoficznych konturów sporu. Pytanie brzmi: w jaki sposób amerykańska prawica może odzyskać wpływy na nowej glebie politycznej?

Czy powinna "powrócić do źródeł" i śmiało głosić swoje przekonania z nową energią, zostawiając za sobą okres frustracji i zgniłych kompromisów, trwających przez ostatnie osiem lat? A może przeciwnie – powinna pozwolić emocjom opaść i skoncentrować uwagę na projektowaniu inicjatyw w ramach nowej strategii społecznej , mającej na celu przyciągnąć centrowy i pragmatyczny elektorat?

Czy lepiej będzie dla konserwatyzmu amerykańskiego, jeśli będzie wojowniczo wysuwał anty – etatystyczne postulaty, czy może lepiej, jeśli zgodzi się na to, że państwo opiekuńcze w jakiejś mierze jest elementem, którego nie da się usunąć z tego krajobrazu? W jakiej mierze – jeśli w ogóle – przesłanie konserwatystów i postać ruchu powinny zostać zmodyfikowane?

W tle tych pytań pojawia się widmo dylematu, który w następujący sposób Whittaker Chambers opisał Williamowi F. Buckleyowi Jr. W czasach poprzedniego kryzysu ruchu konserwatywnego w latach 50: "Ci, którzy mają przetrwać w ogniu bitwy współczesnego świata muszą umieć manewrować, wykorzystując jego cechy, jeśli nie chcą być przezeń osaczeni. Oto właśnie problem, który stoi przed konserwatystą: z czego można zrezygnować, aby przetrwać; jakich szczegółów się pozbyć, aby zachować pryncypia." Wszystko to przypominało Chambersowi "taniec nad przepaścią".

Konserwatyzm w chaosie

Rok 2009 to rok rozpoczęcia nowej ery manewrów, i nie jest to bynajmniej początek pomyślny. W zeszłym roku David Pogue, który redaguje dla New York Timesa rubrykę technologiczną, opisał cztery stadia żałoby, przez które nieopatrzny użytkownik komputera przechodzi po nieplanowanej stracie plików: Zaprzeczenie, Gniew, Bunt, Depresja i Emigracja Do Krainy Amiszów. Nieźle odwzorowuje to nastroje ogarniające wielu amerykańskich konserwatystów u progu wyborów w 2008 r.

Ale czy konserwatyści naprawdę "utracili pliki"? Z całą pewnością da się dostrzec wiele oznak chaosu, który zapanował w tym nurcie intelektualno – politycznym. Jednym z przejawów jest podział prawicy na mniejsze grupy: neokonserwatystów, paleokonserwatystów, konserwatystów socjalnych, konserwatystów "dajcie nam święty spokój", współczujących konserwatystów, efemerycznych konserwatystów; konserwatystów populistycznych, elitarystycznych, członków tea – party i zwolenników dinner – party[1] – można by ciągnąć w nieskończoność.

Kolejnym symptomem upadku są rozmiary i temperatura polemik toczonych pomiędzy poszczególnymi frakcjami w ostatnich latach i miesiącach. Ruch, niegdyś będący mniej lub bardziej jednolitą wspólnotą (taki przynajmniej wydawał się w epoce Reagana), stopniowo rozpadł się na mnóstwo skłóconych między sobą partyjek. 

Wrażenie, że amerykański konserwatyzm zawędrował w ślepą uliczkę, zostało dodatkowo wzmocnione przez kilka czynników. Śmierć Miltona Friedmana w 2006, Williama Buckleya w 2008, a Irvinga Kristola w 2009 r. – wszystkie te odejścia skłoniły konserwatystów do retrospekcji i wyostrzyły świadomość, że ojcowie – założyciele współczesnego konserwatyzmu przeszli już do historii.

Na to nałożył się wzrost zainteresowania biografią i osiągnięciami Ronalda Reagana. Krytycy deprecjonowali go jako zjawisko o charakterze wyłącznie nostalgicznym, prawicowy odpowiednik liberalnego kultu Johna F. Kenedy'ego. To oczywiście coś więcej, ale posiada również i ten wymiar – wspomnienia związane z Reaganem przywodzą na myśl lepsze dni konserwatyzmu i są pewnym rodzajem reakcji na zagubienie, jakie może odczuwać obecnie wielu na prawicy. 

Nieco bardziej subtelnym składnikiem tej mieszanki jest duża ilość publikacji akademickich dotyczących powojennego konserwatyzmu amerykańskiego, częściowo pisanych również przez młodych autorów o liberalnych przekonaniach. Nie oznacza to deprecjacji konserwatyzmu, ale na pewno wskazuje na upływ czasu. Ruch konserwatywny jest obecny na scenie politycznej wystarczająco długo, by stać się przedmiotem badań akademickich.

Innymi słowy, współczesny konserwatyzm amerykański, który był pominiętą sierotką badań historycznych, kiedy poszukiwałem materiałów pokolenie temu, wkroczył teraz pod tym względem w wiek średni. Rzecz jasna, musi tu paść nieuchronne pytanie: czy nadchodzi więc starość i stagnacja?

Kilka słów o położeniu konserwatystów

Wyjaśnienia obecnej, nienajlepszej, sytuacji ruchu konserwatywnego, zazwyczaj koncentrują się na dwóch odmiennych aspektach. Po pierwsze, wskazuje się na polityczne porażki i niedociągnięcia, które pojawiły się podczas kadencji George'a W. Busha. Ten ostatni, za wyjątkiem obniżenia podatków i dokonania określonych nominacji sędziowskich, prowadził politykę administracyjną ocenianą przez konserwatywnych wyjadaczy jako w dużym stopniu liberalną – bardziej przypominająca działania Nelsona Rockfellera czy Richarda Nixona niż Ronalda Reagana.

Drugi kierunek wyjaśniania przyczyn choroby, na którą zapadł amerykański konserwatyzm, koncentruje się nie tyle na uwarunkowaniach polityki wewnętrznej, co na czynnikach zewnętrznych – czyli na strukturze i dynamizmie ruchu konserwatywnego jako takiego. Być może najistotniejszą rzeczą,  jaką należy wiedzieć o amerykańskim konserwatyzmie współczesnym jest to, że z pewnością nie można go określić jako ruch jednorodny. To raczej zrzeszenie wielu ruchów o różnych punktach wyjścia i różnorodnych kierunkach dojścia, nie zawsze łatwych do pogodzenia ze sobą nawzajem.

Jak długo trwała więc Zimna Wojna, tak owa koalicja różnych grup miała dobrą motywację do zachowania wewnętrznej spoistości. Antykomunizm był przekonaniem, które żywili niemal wszyscy konserwatyści – i to on dostarczał jednoczącego spoiwa. Ale gdy w latach 90. Zimna Wojna się zakończyła, a Reagan odszedł z urzędu, długo nie dopuszczane do głosu tendencje odśrodkowe powróciły ze wzmożoną siłą. Bez wspólnego wroga łatwo ulec pokusie tworzenia sekt i osiągania celów w pojedynkę, bez oglądania się na sojuszników i kompromisy.

Pojawianie się czynników omówionych w oby tych wyjaśnieniach jest poniekąd konieczne: historia pokazuje, że ruchy polityczne i intelektualne, podobnie jak pojedynczy ludzie czy całe narody, funkcjonują w ramach cykli o powtarzającej się strukturze. Można czasem spotkać opinie, że cywilizacje w sposób nieuchronny przechodzą od barbaryzmu do arkadyjskiej sielanki, aby po dalszym etapie miejskiej prosperity popaść w zepsucie i zawalić się; tak i ruch konserwatywny jako taki musi przeminąć i, by użyć frazy Jacquesa Barzuna, przejść od jutrzenki do schyłku. Ta na poły ukształtowana teoria społecznej entropii wyjaśnia przedwczesne nastroje tryumfatorskie wśród lewicy, oraz lęki, jakie żywi część prawicowych publicystów.

Podstawy współczesnego konserwatyzmu amerykańskiego

A więc – z jakich przyczyn gmach konserwatyzmu chwieje się w posadach? Jak trwałe są podstawy współczesnego amerykańskiego konserwatyzmu? Otóż w mojej opinii są bardziej wytrzymałe, niż sądzi wielu obserwatorów.

Kiedy przypatrujemy się przejawom współczesnej polityki, dobrze jest pamiętać o starożytnej perskiej maksymie: "I to przeminie" – zwłaszcza w erze coraz bardziej ulotnych wiadomości, pędzących w szalonym cyklu, by ustąpić miejsca kolejnym newsom. Prezydentura Busha, która spowodowała rozłam ruchu konserwatywnego, zakończyła się; wiele też czynników zewnętrznych, które trzebiły szeregi konserwatystów, zdaje się należeć do przeszłości.

George Orwell już wiele lat temu pisał o tym, że jedną z pokus, której szczególnie łatwo ulegają intelektualiści, jest zakładanie, że to, co dzieje się teraz, będzie działo się zawsze – że jutro będzie wyglądać dokładnie tak samo, jak dziś. Oczywiście, pod pewnymi względami świat się nie zmienia, pod innymi jednak pędzi do przodu. Przyszłość jest oczywiście warunkowana teraźniejszością, ale nie jest nią determinowana. Owszem, jesteśmy w pewien sposób "tworzeni" przez nasze poglądy i doświadczenia życiowe, ale nie jesteśmy zaprogramowani. 

Im więcej czasu poświęcam badaniom historycznym, tym bardziej doceniam rolę przypadku – zdarzeń nieprzewidzianych i nie do przewidzenia – w kształtowaniu procesów społecznych. I jak sądzę, konserwatyści amerykańscy patrzą na historię w taki sam sposób: nie jako na ciężar czy bagaż, ale jako na horyzont możliwości. Powinni więc mieć na uwadze (wielu z nich już to zrozumiało), że obecne tendencje również przeminą.

Ponadto, zbytnio koncentrując się na odgłosach burzy, jaka przewala się obecnie nad głowami konserwatystów, łatwo zapomnieć o jednym z ich największych dokonań ostatnich 40 lat: wykreowaniu prawdziwej konserwatywnej kontrkultury, stworzeniu infrastruktury alternatywnych mediów, fundacji, centrów badań, think – tanków, oficyn wydawniczych, kancelarii prawniczych, sieci ośrodków edukacji domowej i tak dalej. Od Beltwayu poprzez blogosferę, ta prawicowa dobra energia rozprzestrzenia się i rośnie w siłę. Przejmuje sporą część tego, co jest w Waszyngtonie nazywane "przemysłem wpływów".

Z perspektywy historyka, ten rozlew praktykowanego w przestrzeni publicznej konserwatyzmu, ten zauważalny postęp w instytucjonalizacji idei konserwatywnych, jest niezwykle ważny z punktu widzenia rozwoju w dziedzinach tak polityki, jak i doktryny.

Weźmy taki oto przykład: gdy wielcy konserwatyści jak William F. Buckley Jr., Richard Weaver czy Russel Kirk prowadzili działalność prasową w latach 50. I 60., społeczność konserwatywna była bardzo ograniczona co do liczby członków. Dziś ciężko byłoby ich zliczyć. Od lat 80. konserwatyzm przeżywa prosperity, odnajduje swoje nisze i wytwarza specjalizacje na tysiącu frontów. Dzięki wysiłkom pokolenia, które budowało instytucjonalny konserwatyzm, cały ruch osiągnął masę krytyczną, dzięki której nie jest możliwym, aby nagle po prostu się załamał. Ogólnie rzecz biorąc, dobrze to rokuje wpływom konserwatywnym na dyskurs toczony w przestrzeni publicznej Ameryki.   

Kolejnym źródłem trwałości konserwatyzmu jest następująca okoliczność: spoistość ruchu, zapewniana głównie przez zimnowojenny antykomunizm, narodziła się również na froncie innej "wojny": tak zwanej wojny kulturowej, gdzie katolicy, protestanci i Żydzi sprzymierzyli się przeciwko post – judeochrześcijańskim, a nawet antychrześcijańskim zsekularyzowanym elitom, tak bardzo wrogim najbardziej cenionym przez ludzi religijnych wartościom. Codziennie to oczne są potyczki o aborcję, eutanazję, opiekę medyczną dla ciężko i nieuleczalnie chorych, definicję małżeństwa oraz skład sądów federalnych.    

W zeszłym roku ogromną kontrowersję wywołały słowa ówczesnego senatora Obamy, który stwierdził, że "zgorzkniali" mieszkańcy terenów wiernych "zaufali" Bogu i broni palnej. Dzisiaj dyskusję rozpala wspomniana już prze mnie kwestia aborcji w kontekście możliwości refundowania jej przez opiekę zdrowotną. Jest to w dosłownym znaczeniu walka dobra ze złem, bitwa toczona z tym, bo papież Benedykt określił jako "tyranię relatywizmu".

W 2008 r. zapanowała moda na opinię, że wojny kulturowe są już przeszłością w Ameryce. Ale oto zdarzył się jeden z tych historycznych przypadków: Sarah Palin pojawiła się niczym meteoryt i przyciągnęła uwagę tłumów i w kłótni, jaka rozpętała się po jej słowach, niegasnąca wojna kulturowa ( a w pewnym sensie również i klasowa) wybuchła na nowo. W perspektywie przewidywalnej przyszłości jest bardzo prawdopodobnym, że konflikt pomiędzy religijnymi konserwatystami i świecką lewicą będzie porywać i angażować ogromną część społeczeństwa.

Ponadto – i jest to chyba najważniejsze – konserwatyzm będący jednością przetrwa, ponieważ wbrew pozorom nie zniknęło to, co jednoczyło konserwatystów. Przeciwnie – pojawiły się nowe zagrożenia. Mur berliński runął, a z nim erodowała również jedność ludzi związanych ze sobą przekonaniami antykomunistycznymi – ale otwierają się nowe fronty – autorytaryzmy w innych krajach, ale i wewnętrznie wola opodatkowywania, regulowania w najdrobniejszych szczegółach i upaństwawiania prywatnych segmentów gospodarki stają się coraz groźniejszym przeciwnikiem. Całe obszary życia kulturalnego w Ameryce – wyższe szkolnictwo, media głównego nurtu, przemysł rozrywkowy podążają w kierunku przeciwnym do tego, w którym chcieliby iść konserwatyści. Dla obrońców moralności judeochrześcijańskiej – a takimi są głównie konserwatyści – lewica wciąż jest silnym wrogiem. 

Tak więc w najbliższych latach świadomość wciąż żywych zagrożeń ze strony myśli lewicowej będzie wywierać na konserwatystów wpływ jednoczący. Paradoksalnie, znakiem odrodzenia dla prawicy może stać się zuchwałość jej ideologicznych oponentów i przekonania lewicy, że ta "nie ma z kim przegrać". W momencie, gdy administracja Obamy wykonała ostry skręt w lewo, na prawicy przestało się mówić o rozłamie. Szybciej i skuteczniej, niż się spodziewano, powstał zorganizowany opór przeciwko działaniom prezydenta.

 Ożywienie ducha sprzeciwu

Duch sprzeciwu szybko powrócił I znów zaczął ożywiać szeregi konserwatystów. Język wolności znów zaczął być używany na prawicy i w bliskich jej kręgach: "Nie igrajcie z nami!" Kandydatura Sarah Palin w 2008 obudziła z letargu miliony biernych konserwatystów, a rzeczywistość, w której liberałowie doszli do władzy, wstrząsnęła nimi jeszcze bardziej.

Niepowodzenia z 2008 r. i protesty "tea party" w 2009 wiele nauczyły amerykańską prawicę. Sławny informatyk Alan Kay powiedział swego czasu: "Najlepszym sposobem na to, by przewidzieć przyszłość, jest zaprojektować ją". Przełom roku 2009 i 2010 przekonuje, że poruszeni konserwatyści mają właśnie zamiar to zrobić.

Niemniej jednak, sam duch buntu to nie wszystko. Idee mają konsekwencje, jak pisał już dawno temu Richard Weaver, stąd prawica staje przed długoterminowym wyzwaniem, które nie pozwala na rozprężenie. Rozważmy na przykład problem globalizacji. Kiedy używamy tego terminu, myślimy przede wszystkim o globalizacji rynków, handlu dobrami i usługami, który przekracza granice państw.

Jednakże moim zdaniem, w długim terminie dużo istotniejsza jest wciąż nabierająca tempa globalizacja zjawiska migracji, wraz  z wszystkimi kulturowymi i politycznymi konsekwencjami, które dopiero teraz zaczynamy niejasno przewidywać. Dziś miejsce zamieszkania zmienia więcej ludzi niż w jakimkolwiek innym czasie w historii świata, a wielu z nich kieruje się do Ameryki. Dla przykładu, liczba zagranicznych studentów na amerykańskich college'ach i uniwersytetach sięga około 600 tys. rocznie – a to ponad dwa razy więcej niż w 1980 r.

Jednocześnie coraz więcej Amerykanów osiedla poza Stanami Zjednoczonymi. W tym momencie co najmniej sześć milionów amerykanów na stałe mieszka zagranicą. Wśród studentów college'ów panuje trend na studiowanie na zagranicznym uniwersytecie przynajmniej przez jakiś okres czasu – jest to coś, na co niewielu mogło pozwolić sobie pokolenie wcześniej.

Te bezprecedensowe ruchy ludności, mieszanie się ras i kultur, ułatwione przez rozwój usług lotniczych i ogromną różnorodność form komunikacji, otrzymało swoją ideologiczną oprawę. Obecnie w Stanach Zjednoczonych:

– multikulturalizm stał się dogmatem, wpajanym w toku edukacji;

– osłabiona została siła tradycyjnej, obywatelskiej edukacji, skutkiem czego otrzymaliśmy rzesze kulturowych analfabetów, nie wiedzących nic o amerykańskim dziedzictwie;

– do głosu doszła liberalna, kosmopolityczna elita o wrażliwości post – narodowej, a nawet anty – narodowej, kierująca się tym, co John Fonte nazwał "transnarodowym progresywizmem" – czyli ideologią przeciwstawną konserwatyzmowi.

W taki sposób opisuje to na swoim blogu na National Review Online  tuż przed tegorocznym Świętem Dziękczynienia David Gelertner:

Rokrocznie możemy obserwować wśród naszych elit spadek amerykańskości, a wzrost globalizmu; spadek wagi rzeczywistej wiedzy, a wzrost wyrafinowania. Coraz mniej dzieci interesuje się Świętem Dziękczynienia; czyni to tylko garstka zagorzałych chrześcijan, którzy stoją w rozkroku miedzy swoją wiarą a światem współczesnym; wszyscy zaś obchodzą Czarny Piątek, który jest doskonałym przykładem uroczystości post – chrześcijańskiej.

Jak wiele mówi to o przyszłości prawicy? Amerykańscy konserwatyści od pokoleń jednoczą się w obronie narodu, w obronie naszego dziedzictwa konstytucyjnego, przeciwko wrogowi tak wewnętrznemu, jak i zewnętrznemu – było to stosunkowo łatwe podczas Zimnej Wojny, nieco trudniejsze zdaje się być teraz. Środowiska konserwatywne zawsze były tradycyjnie eurocentryczne zarówno w ukierunkowaniu politycznym, jak i pod względem kulturowym. Problemem pozostaje, jak do tej perspektywy odniosą się nieeuropejscy imigranci oraz miliony młodych Amerykanów, którzy nie odebrali wartościowej edukacji, i to w czasie, kiedy sama Europa nie jest już eurocentryczna?

Nie są to pytania oderwane od rzeczywistości. W 2008 r. politolog James Ceaser zauważył, że od 30 lat amerykański ruch konserwatywny staje w obronie wartości, które "porzuciły niemal wszystkie inne narody świata zachodniego", takie jak "samo pojęcia narodu", "ważność religii wyrastającej z Biblii", filozofie, które promują "słuszność koncepcji prawa naturalnego". Amerykanie przyjmowali zwykle rozumienie samych siebie jako narodu w formie, którą akademicko określa się amerykańskim ekscepcjonalizmem. Tak rozumiał amerykańskość Ronald Reagan, i pociągnął Amerykanów za sobą. Współcześnie jednak wizja Reagana, zakładająca wyjątkowość i supremację Ameryki wydaje się krucha i słabnąca.

W poszukiwaniu argumentów

Jakich argumentów, symboli, zwyczajów czy języka powinni użyć konserwatyści, aby promować amerykański sposób życia, który uważają za słuszny, podczas gdy dotychczasowe argumenty, symbole, zwyczaje i język zdają się nieodwracalnie należeć do historii? Nie jest to błahy problem. Leży on u źródła tego, co działo się podczas ostatnich wyborów prezydenckich. W tle dyskusji na temat bieżącej polityki, odpowiedniego przygotowania kandydatów do prezydencji; w tle kulturowej wojny, jaka rozpętała gubernator Palin, znajduje się pytanie: dokąd zmierza Ameryka? Jakiego rodzaju państwem chce się stać?

Jak zauważył brytyjski dziennikarz polityczny Gerard Baker, wybory z 2008 r. były w istocie "walką zwolenników ekscepcjonalizmu amerykańskiego z orędownikami globalnego uniwersalizmu". Gdy wynik wyborów podano do wiadomości publicznej, konserwatyści nie od razu odnaleźli narrację, w ramach której mogliby przemawiać do osób spoza swojego środowiska, w szczególności zaś do tych, których James Burnham nazwał "werbalizatorami" społecznymi.

W tym punkcie warto się zatrzymać i przyjrzeć danym demograficznym dotyczącym ostatnich wyborów. Ronald Brownstein i David Wasserman wyróżnili okręgi zamieszkane przez co najmniej 20 00 ludzi. Potem wyselekcjonowali 100 okręgów o najwyższym współczynniku ludzi z wyższym wykształceniem, a dokładnie tych z najwyższym procentem ludzi po 25. roku życia posiadającym stopień licencjata lub wyższy. Większość  z tych okręgów – zwanych Okręgami Wyższego Wykształcenia – głosowała kiedyś w przeważającej większości na republikanów. To się jednak zmieniło. W 1988 r. kandydat demokratów otrzymał poparcie zaledwie w 36 z tych okręgów. W zeszłym roku, było to już 78 okręgów. 

Inny zestaw danych również stanowi ostrzeżenie dla konserwatystów. Według statystyk wyborczych cytowanych przez Michaela Barone'a, połowa Amerykanów, którzy ukończyli 30. Rok życia, głosowała na Baracka Obamę. Innymi słowy, ankietowani mający więcej niż 30 lat byli podzieleni mniej więcej po równo pod względem preferencji wyborczych. Ale sympatie wyborców przed 30. rokiem życia w 66 % spoczęły po stronie Obamy. To najgłębsza "różnica pokoleń", jeśli chodzi o sondaże wyborcze, a zapewne i największa w historii wyborów w USA w ogóle.

Wszystko to skłania mnie do zadania pytania: czy nie nadszedł czas, żeby powstała instytucja w rodzaju Krajowej Stacji Radiowej, lub przynajmniej skoordynowana sieć konserwatywnych ekwiwalentów Fresh Air, On Point, Talk of the Nation, które byłyby poświęcone nie tylko bieżącym wydarzeniom politycznym ale również szeroko rozumianej kulturze?

Czy nie nadszedł czas, żeby powstał program podobny do The Advocates z lat 70., gdzie pokazywano przede wszystkim półtoragodzinne debaty na żywo pomiędzy konserwatystami a liberałami, komentowane przez konserwatywnych adwokatów i eksperckie zespoły świadków (jak niektórzy mogą pamiętać, jedną z gwiazd tego serialu był William A. Rusher).

Czy to nie najwyższy czas, aby powrócić do takich projektów jak Firing Line? Można bez wahania powiedzieć, że dysponujemy wystarczającymi zasobami, utalentowanymi ludźmi i potencjalną widownią, aby podjąć wysiłek odzyskiwania sfery kulturowej.

Czego tak naprawdę chcą konserwatyści?

Moje rozważania prowadzą do pewnej konkluzji.  Jestem historykiem konserwatyzmu amerykańskiego, i bez trudu mogę zrekonstruować kształt dyskursu przez lata toczonego na prawicy. Jednocześnie jednak wydaje się, że uczestnicy tego dyskursu stanowczo za dużo czasu trawią na wzajemne odnoszenie się do siebie i recytowanie chwytliwych banałów i stereotypowych haseł co, zwłaszcza epoce Internetu, jest ogromnym marnotrawstwem możliwości. 

Czego tak naprawdę chcą konserwatyści? Mogą dawać różne odpowiedzi: ograniczonej roli państwa, wolnorynkowej konkurencji, jasnej wykładni Konstytucji, odpowiedzialnej polityki fiskalnej, patriotyzmu, tradycyjnych wartości, szacunku dla życia ludzkiego. Niewątpliwie, we wszystkich tych postulatach mają rację, zastanawia mnie jednakże, na ile te tradycyjnie i nieco abstrakcyjnie brzmiące sformułowania mogą inspirować pokolenia wchodzące w wiek wyborczy? Jak wiele wspólnego mają z nowymi imigrantami przybywającymi do Ameryki i największymi grupami zawodowymi, szczególnie tymi zamieszkującymi najbardziej zeświecczone, zurbanizowane i zglobalizowane regiony kraju?  

Są to pytania stare. Właściwie, są to problemy z gatunku wiecznie powracających, a ich istotę ujął już dawno temu Whittaker Chambers, pisząc: "Każda epoka znajduje swój własny język na wyrażenie rzeczy nieprzemijających".

Podsumowanie

Czego naprawdę chcą konserwatyści? Mówiąc wprost, chcemy być ludźmi wolnymi, chcemy żyć jak najlepiej i zrobić jak najwięcej dobrego, i chcemy, aby nasze państwo było zarówno bezpieczne wewnętrznie, jak i wolne od zagrożenia spoza naszych granic. Chcemy żyć w takim społeczeństwie, które będzie kultywowało i promowało takie dążenia jak wolność, cnota, bezpieczeństwo – cele znajdujące swoje odzwierciedlenie w sektorach wolnościowym, tradycjonalistycznym i obronnym ruchu konserwatywnego. Ale by osiągnąć te doniosłe cele, musimy używać języka, za pomocą którego jesteśmy w stanie skomunikować się nie tylko my sami, ale także rzesze Amerykanów będących w różnych momentach swojej drogi życiowej.

Czy jest to cel możliwy do zrealizowania? Wierzę, że tak. Jeśli jest jakieś przekonanie wspólne wszystkim konserwatystom, to jest nim to, że faktycznie istnieje jakiś "wiecznotrwały sens", jakieś źródło wartości, przy którym należy wytrwać niezależnie od wszystkiego. A żywiąc to przekonanie, możemy bez obaw trwać na posterunku. Ostatnie wydarzenia są oczywiście przyczynkiem do niepokoju, ale najbliższa przyszłość czeka na ukształtowanie. Jak 50 lat temu z okładem wyraził się William F. Buckley Jr.: "Studnie odnowy są nieskończenie głębokie".

Dr George Nash

Tłum: Agnieszka Sztajer

 

Dr George H. Nash jest członkiem Centrum Kulturalnego im. Russela Kirka, Stowarzyszenia przy Prezydenckim Centrum Hauenststein, autorem książek The Conservative Intellectual Movement in America Since 1945 oraz The Life of Herbert Hoover. Powyższy artykuł został zaadaptowany ze wstępu oraz zakończenia książki Reappraising the Right: The Past and Future of American Conservatism za zgodą ISI Books.

 


[1] Nieprzetłumaczalna gra słów: 'Tea Party' to nazwa faktycznie istniejącej partii, a jednocześnie nazwa jednej z pór posiłku (podwieczorek), 'dinner party', dosłownie "stronnictwo obiadowe" stanowi wyimaginowany kontrapunkt do 'Tea Party' czy "partii podwieczorku" (przyp. tłum)

Kategoria: Myśl, Polityka, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *