banner ad

Maziarz: Neokonserwatyzm – fałszywy prorok

| 9 września 2017 | 1 Komentarz

Zdawać by się mogło, że odkąd alt-right bezceremonialnie wkroczyła na salony i rozsiadła się w nich wygodnie, elokwencją i nonszalancją zyskując uwagę gości, dotychczasowy number one amerykańskiej „prawicy”, czyli neokonserwatyzm, usunął się w cień i popadł w niełaskę. Gdzieniegdzie pojawiały się nawet pogłoski, że znajduje się w stanie agonalnym i niebawem dokona żywota. Tymczasem rzeczywistość ma się zgoła inaczej – może i staruszek stracił póki co powab i zmaga się z licznymi dolegliwościami, to jednak przygotowywanie mu pochówku jest działaniem zdecydowanie przedwczesnym. Na przestrzeni lat neokonserwatyzm dowiódł, że z niejednej opresji wyszedł obronną ręką. On cierpliwy jest, umiejętnie przeczeka niesprzyjający czas i powróci ze zdwojoną siłą, mając świadomość, że na trwale zainfekował już umysły wielu środowisk około-prawicowych. Neokonserwatysta może i pała z zazdrością, że teraz alt-right wiedzie prym w towarzystwie „prawicowym”, ale jest to zazdrość spleciona z przekonaniem: „Wyszalej się, młody, wyszalej – niebawem się wszystkim opatrzysz i znudzisz. Tak szybko jak zaistniałeś, tak szybko zgaśniesz. A potem ludzie sobie o mnie przypomną, zatęsknią i zechcą powrotu”.

Ustalmy nasamprzód jedną kwestię: neokonserwatyzm nie jest nawet pacholęciem konserwatyzmu z nieprawego łoża. Gdyby to chociaż był bękart konserwatyzmu, można by mu okazać miłosierdzie, przybliżyć do piersi i postarać się sprawić, by wyrósł na przyzwoitego jegomościa. Konserwatyzm nie zwykł jednak udawać się na schadzki z ideami podejrzanego autoramentu, a co dopiero krzyżować z nimi swe geny. Sprawa wygląda tymczasem tak, że oto pojawiło się dziecię, neokonserwatyzm właśnie, i wmawia konserwatyzmowi, że ten oto jest jego ojcem. Macha przy tym jakimiś spreparowanymi papierami, mającymi dowieść pokrewieństwa DNA. Czyni to jednak perfidnie i z premedytacją, wie bowiem, że jego drzewko genealogiczne sięga hen daleko, ale na pewno konserwatyzm nie figuruje na liście jego krewnych. Czegóż jednak się nie czyni, by uszlachetnić swój rodowód, starając się zarazem poukrywać swoich wstydliwych przodków? A wśród nich, jak poszperać ciut głębiej, to albo Robesspierre, albo inny Trocki; jak nie heretycy spod znaku „teologii przymierza”, to znowu deiści.  

To nie konserwatyzm więc przyczynił się do zaistnienia neokonserwatyzmu, ale neokonserwatyzm usiłował (z niemałym powodzeniem, niestety) wżenić się w rodzinę konserwatyzmu. Umówmy się: amerykańska gleba nigdy nie była nader żyzna dla konserwatyzmu. „Konserwatyzmem” – paradoksalnie – w wydaniu amerykańskim jest bardziej idea liberalna, jako ta, która legła u podstaw proklamowania państwa. Neokonserwatyzm korzysta tym samym z pewnej pustki (jasne, są dystyngowani dżentelmeni, pokroju Russela Kirka, dla których słów uznania brak, ale to są jednak środowiska niszowe i elitarystyczne, ich myśl nie zawędrowała pod strzechy). Zaoferował zmierżonym progresywistycznym liberalizmem Amerykanom erzac konserwatyzmu, a konsumenci, nie poznawszy w ogóle oryginalnego produktu, ochoczo sięgnęli po ten półśrodek.

Mamy zatem oto przed sobą ten konserwatyzm dla ubogich, który nie dorobił się nawet własnej filozoficznej podbudowy, tylko chełpliwie, pełnymi garściami, czerpie, ile wlezie, ze skażonych źródeł liberalizmu. Neokonserwatyści deklaratywnie pokazują środkowy palec liberałom, ale nie pozwólmy się zwieść – ich aksjologia jest wprost zakorzeniona w myśleniu liberalnym. Neokonserwatyści ochoczo serwują nam repertuar, pod którym oburącz podpisać się mogą liberałowie: „prawa” człowieka, światopogląd prawniczy (pozytywizm prawniczy i normatywizm), egalitaryzm, indywidualizm antropologiczny, sekularyzm, kontraktualizm oraz aprobata dla ekonomicznego neoliberalizmu, demokracja liberalna.

Trzeba się porządnie nagimnastykować, żeby pomiędzy konserwatyzmem neokonserwatyzmem znaleźć jakieś wspólne punkty. Można by śmiało pójść drogą niejakiego Jamesa Randiego, który wyłożył na stół milion dolarów, obiecując, że napełni nimi sakiewkę tego, kto dowiedzie posiadania zdolności paranormalnych. Mamona dalej nie znalazła właściciela. Podobnie by było, gdyby wyznaczyć tego rodzaju sumkę za wskazanie ISTOTOWYCH analogii pomiędzy konserwatyzmem a neokonserwatyzmem. Załóżmy wszelako, że znalazłby się śmiałek, gotowy podjąć się tej syzyfowej roboty. Dalibyśmy mu więc – tak symbolicznie – trzy szanse. Gdzie mógłby szukać pokrewieństwa? Czyżby „na szczycie”, czyli wędrując na połacie metafizyczne? No way! Konserwatyzm jest na wskroś przepojony myśleniem metafizycznym, podczas gdy neokonserwatyzm zdradza tendencje zgoła odmienne – filozofia racjonalistyczno-krytyczna się kłania po pas. Konserwatysta bez zająknięcia rzeknie, że dobro, prawda czy piękno nie dość, że istnieją obiektywnie, to jeszcze człowiek jest władny je poznać, a ich źródło ma charakter nadprzyrodzony. Co się z tym wiąże nierozerwalnie – również normy moralne mają status obiektywny i są pochodną odczytania realnie istniejącej rzeczywistości, nie zaś pokłosiem zsumowania interesów większości. Demokracja liberalna dlatego znajduje uznanie w oczach neokonserwatystów, że na jej kanwie myślenie racjonalno-krytyczne kwitnąć może do woli. Każdy jest sobie miarą wszechrzeczy.

Idźmy dalej: przecież i konserwatyści, i neokonserwatyści powiadają o Bogu. Z tym że konserwatyści czynią to, mając na względzie, iż istnieje jedna tylko religio vera – znaczy się, że niepodobna rozdzielać: a) wiary osobistej, b) filozofii od religii (negacja teorii dwóch prawd), c) teologii politycznej, czyli przełożenia religii na kwestie państwowe i społeczne. Neokonserwatysta na pierwszą okoliczność przystanie, nad drugą poduma, najpewniej zawieszając osąd, a trzeciej się zaprze, perorując o konieczności rozdzielenie osobistego zaangażowania od działalności publicznej. Neokonserwatysta ma już bowiem na podorędziu publiczne wyznanie wiary: liberalne odczytanie „praw człowieka”, ewangelizacja rozumiana jako demokratyzacja każdego zakątka ziemi czy powtarzanie mantry o równości ludzi (nie rozróżniając przy tym, co znamienne, równości ontycznej od przypadłościowej, ale co tam będzie „neokon” dzielił włos na czworo i przejmował się didaskaliami).    

Druga próba kończy się niepowodzeniem, niemniej nie składajmy broni. Zajrzyjmy więc na pole historiozofii – a nuż tam splotą się drogi konserwatyzmu i neokonserwatyzmu? Cóż, i tu realia skrzeczą. Konserwatysta będzie utrzymywał, że zło jest immanentnie wpisane w historię świata i posiada charakter metafizyczny, podczas gdy neokonserwatysta pocznie dowodzić, iż zło ma rodowód społeczny, instytucjonalny i można je albo trwale ograniczyć, albo wykorzenić poprzez odpowiednią inżynierię społeczną. A najlepiej dokonać tego, przyoblekając się w „prawa człowieka”, liberalną demokrację i sztafaż „amerykańskich wartości”. To jest droga wiodąca do metanoi. Gdy zatem konserwatysta przyjmuje eschatologiczną wizję dziejów, wierząc, że dobro finalnie zatriumfuje po nastaniu Nowego Jeruzalem (co absolutnie nie znaczy siedzenia z założonymi rękami w oczekiwaniu na Apokalipsę), neokonserwatysta będzie dążył ku temu, by Królestwo Boże (niekoniecznie pod tą nazwą, ma się rozumieć, idzie o „raj na ziemi”) powołać do życia tu i teraz – ewentualnie za kilkanaście lat. Jest to przejaw skłonności millenarystycznych, które wszak sytuują się na antypodach konserwatywnego myślenia.

Nasz teoretyczny zuchwalec, liczący na zgarnięcie miliona dolarów za wskazanie podobieństw między konserwatyzmem a neokonserwatyzmem, począłby pewnie w tym momencie tracić ducha, zastanawiając się, jakiej to brzytwy się chwycić, co by nie stracić definitywnie szansy na urobek. Ale musiałby w końcu ogłosić kapitulację, albowiem jedyne, co konserwatyzm wiąże z neokonserwatyzmem, to niefortunne nazewnictwo. Wiadomo, zwrot „neo” powinien sygnalizować, że oto mamy do czynienia z formą odrodzenia się danej idei tudzież jej twórczym rozwinięciem. Tymczasem zwrot „neokonserwatyzm” jest bezczelną mistyfikacją, mającą zwieść maluczkich, imitującą co najwyżej komponenty konserwatyzmu. Neokonserwatyzm jest jak fałszywy prorok, który zdołał omamić tłumy oczekujące nadejścia czegoś „nieliberalnego” czy „prawicowego”. Można być pewnym, że konserwatystom jeszcze niejednokrotnie przyjdzie kruczyć kopie z neokonserwatystami, bo przeciwnik zbiera siły i z pewnością przystąpi ponownie do konfrontacji. 

 

Damian Maziarz

Kategoria: Myśl, Polityka, Publicystyka

Komentarze (1)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. Gierwazy pisze:

    Ciekawy tekst, napisany fajną polszczyzną. Jedno czego brakuje mi w tekście, to uwypuklenia, iż prąd intelektualny zwany "neokonserwatyzmem" nie jest li-tylko egzotycznym dla nas, amerykańskim specymenem, ale że kształtuje on także polityczną rzeczywistość w Polsce. Zwłaszcza od czasu, kiedy znamiona władzy w naszym kraju sprawują "płomienni patrioci" spod znaku dojnej zmiany.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *