banner ad

Kilijanek: „Ani ułamka sekundy wcześniej i ani ułamka milimetra obok”

| 11 stycznia 2016 | 2 komentarze

paraSą to słowa znanego bydgoskiego kapłana – ks. prał. Romana Kneblewskiego. Usytuował on w ten sposób akt płciowy w czasie i przestrzeni względem momentu zawarcia sakramentu małżeństwa. Zjawisko zamieszkiwania razem przed ślubem, małżeństwa na próbę i temu podobne bohomazy moralne są coraz powszechniejsze – stają się plagą. Z moich obserwacji wynika, że liczba osób mających podobny do ks. Kneblewskiego, bezkompromisowy stosunek do mieszkania razem bez ślubu, spada. Czy spowodowane jest to słabością ich stanowiska niewytrzymującego krytyki i nieprzystającego do realiów życia, czy raczej moralną i intelektualną dekadencją naszych czasów?

 

O co tyle krzyku?

Dwoje młodych ludzi poznaje się, zakochuje i chce ze sobą spędzić resztę życia. Ale będąc świadomymi ludzkich ułomności i niedostatecznego wzajemnego poznania się, postanawiają przed podjęciem ostatecznej decyzji o ślubie zamieszkać razem. Ma to na celu sprawdzenie ich miłości w ogniu codzienności, okrzepnięcie ich związku, aby stał się silny i pewny pod każdym względem. Jest to również ostateczna weryfikacja tego, czy rzeczywiście tak dobrze do siebie pasują. Sytuacja taka chroni kobietę przed pochopnym związaniem się z mężczyzną, który mógłby okazać się okrutnym oprawcą lub wiarołomnym Piotrusiem Panem. Młodemu mężczyźnie pozwala to sprawdzić, na ile jest przygotowany do roli małżonka. Ile potrafi poświęcić dla życia domowego. Oto obraz sytuacji wyłaniający się z rozmów z osobami mieszkającymi razem przed ślubem lub tymi, którzy to dopuszczają. Brzmi to świetnie, idyllicznie. Oto stoi przed nami dwoje dorosłych ludzi, rozumiejących zawiłości ludzkiej natury, świadomych trudów, na jakie wystawia nas życie i odpowiedzialnych za swoje najważniejsze decyzje. Czy nie z takimi chcielibyśmy mieć na co dzień do czynienia? Jest to tak piękne i wzniosłe, że aż strach się temu sprzeciwiać. Czyżby utopia zawitała do rzeczywistości??

Nie drodzy czytelnicy, nie obawiajcie się. Utopia zostaje tam gdzie była – w umysłach marzycieli. A my stojąc twardo na ziemi sprawdzimy wartość tego nowoczesnego sposobu na życie.

Wyzwolona partnerka

Od przeszło stu lat wszelkiej maści emancypantki, nazwijmy je feministkami, walczą zażarcie o godność kobiety. Według nich kobieta powinna być wolna od przymusu wyjścia za mąż, rodzenia dzieci, posłuszeństwa, delikatności, czystości, słowem od kobiecości. Powinna mieć prawo pracować, rozporządzać własnym „brzuchem”, stosować antykoncepcję, czyli być zupełnie niezależną od tyrańskich zapędów przebrzydłych samców. Dzięki wytrwałej pracy i upadkowi intelektualnemu i moralnemu dzisiejszych społeczeństw, udało się feministkom wprowadzić swoje śmieszne pomysły do świata ludzi. Jednak, gdy przyjrzymy się temu bliżej, widać znaczną przeciwskuteczność działań feministek, a nawet zaprzeczenie postulatom wysuwanym przez te wyzwolicielki uciskanej klasy kobiecej. Wraz z aborcją, antykoncepcją, buntem wobec ojca i męża idzie także skłonność do związków niesformalizowanych. Wszystkie te „wolności” mają kobietę zabezpieczać i pokazywać jej godność. Czy tak jest w istocie? Jaka jest kobieta w nieformalnym związku? Podczas zamieszkania na próbę?

Młoda kobieta zamieszkuje razem z młodym mężczyzną, który niczego poważnego jej nie obiecuje i niczego jej nie daje na zawsze. Są ze sobą na zasadzie słownej umowy obwarowanej licznymi „ale”. Przekraczając próg wspólnego mieszkania mają w głowach, że to tylko na próbę, że to wszystko można zmienić w ciągu jednego dnia, że oni tylko sprawdzają jak to będzie. Uda się lub nie. Jeśli się uda – to dobrze, jeśli się nie uda – to nic, przecież nie mamy wobec siebie żadnych zobowiązań. Oddanie się cielesne nie oznacza już żadnego zobowiązania. Występowanie przed społecznością jako para nie ma już żadnego znaczenia. Nie ma już żadnego znaczenia słowo „kocham cię”. Ono już nie zobowiązuje. Można je rzucać na lewo i prawo w oczekiwaniu doraźnego skutku, którego wymierny aspekt rozciąga się od zapłacenia za piwo w barze aż do uciech alkowy… albo tylko dyskotekowej toalety. Czy dziecko z przypadku powstałe w takim związku jest zobowiązaniem? Nie, przecież wolna kobieta ma do wyboru zabicie dziecka, zanim zdąży ono wydać pierwszy krzyk.

Kobieta oddaje się mężczyźnie, dopuszczając myśl, że to nie musi być ten jedyny. Wchodzi z nim w związek dopuszczając myśl, że jeśli coś jej się nie spodoba, to po prostu odejdzie. Warunkiem pozostania jest to, czy będzie „dobrze”. Ale to „dobrze” w praktyce nie zakłada trudów. Gdyby tych dwoje chciałoby być ze sobą pomimo wszystko, po prostu wzięliby ślub i nigdy nie dopuszczali rozwodu, a nie zamieszkiwali, aby „spróbować jak będzie”. Dodatkowo dla każdego z nich „dobrze” oznacza coś innego. A co jeśli jednej stronie będzie dobrze, a druga zechce odejść? Czy optymistyczne założenie z początku zamieszkania razem dalej będzie wyglądało tak słodko i postępowo? Z pewnością, gdy któreś z nich myśli o możliwości rozstania, nie chce być stroną opuszczaną, ale tą, która opuszcza. Kim staje się tak porzucona kobieta? Straciła to, co miała wyjątkowego i czym mogła obdarować kogoś, kto w zamian za nią ofiaruje całe swoje życie i zechce to przyznać głośno, przy świadkach i przed Najwyższym Majestatem.

Gdzie ta godność kobiety wziętej na próbę jak, nie przymierzając, auto? Spodoba się – kupię, nie – to poszukam czegoś innego. Widać tu przeraźliwy skutek usunięcia zdrowych zasad z życia człowieka. On sam nie jest w stanie ich odtworzyć i wymyśla posunięcia hańbiące go w sposób straszny. Oto obraz wypożyczalni ludzi. Ludzi, którym się mówi, że się ich kocha.

Gdzie ci mężczyźni?

Stan mężczyzny w takim związku nie wygląda lepiej. Bierze on coś, co do niego nie należy, do czego nie ma prawa. Bawi się „w pana męża”, ale gdy zabawa zacznie go nużyć, zmienia partnerkę. Teraz pobawi się (z) inną. Będzie ciekawie. Przynajmniej przez jakiś czas… Gdzie poczucie odpowiedzialności takiego mężczyzny? Czy aż tak boi się odpowiedzialności, normalnego, nierozerwalnego związku? Tak boi się zrobić krok do przodu i przyjąć coś, od czego nie ma odwrotu? Coś, za co trzeba płacić własnym życiem? Bierze od niej jej czystość, bierze też jej bardzo cenny czas, a co daje jej w zamian? „Kocham Cię, ale”?? Gdy ją zostawi, przepierze z wierzchu te umorusane w jego wiarołomności słowa i wymięte wciśnie kolejnej „partnerce”. Po co silić się na coś więcej? Przecież ta też może się okazać niewystarczająco dobra, przecież jest tylko „na próbę”.

Ten brak starań zawarty jest w istocie związku tego rodzaju. Po co się starać, skoro od pierwszego momentu związku dopuszcza się, że będzie on tymczasowy. A nawet jeśli dojdzie do ślubu, to zawsze można się rozwieść. W końcu najważniejsze jest szczęście człowieka, nieprawdaż? Nie, najważniejsze jest MOJE szczęście. Odchodzę, bo MI się nie podoba, bo JA spotkałem inną, bo U MNIE coś się wypaliło… Rozstanie w tym kontekście to czysty egoizm, a nie dawanie ludziom radości bycia wolnymi od „toksycznych” zobowiązań.

Naga prawda

Prawda o zamieszkaniu na próbę, tej nędznej protezie małżeństwa, jest straszna. Zbiera ona w sobie wiele ułomności ludzkiej natury i chwali się nimi jakby były one zaletami. Strach, lenistwo, nieczystość, nieodpowiedzialność, wiarołomność, egoizm, oportunizm i zwykła głupota. Nieakceptowalna przecież przez nikogo nawet w biznesie czy przyjaźni zasada wtargnęła w stosunki między kobietą a mężczyzną. Czy proponowaliście kiedyś komuś pobyć przyjaciółmi tak na próbę lub założyć przedsiębiorstwo, póki nie przestanie wam się to podobać? Czy mówiąc to, liczylibyście na bycie potraktowanymi poważnie?

Zamieszkanie razem nie tylko w swej istocie zawiera cały szereg cech, z którymi nikt nie chciałby mieć do czynienia, ale także, czemu nie można się dziwić – w końcu złe drzewo rodzi złe owoce – skutki, które niesie nie odpowiadają początkowym założeniom i naiwnym nadziejom. Gdyby w istocie zamieszkanie razem powodowało wzmocnienie związku, pokazanie sobie czy pasujemy do siebie, to związki, które przetrwały ten okres próby powinny być niezwykle silne. Proporcjonalnie do rozszerzania się zjawiska mieszkania przed ślubem, powinniśmy obserwować poprawę stosunków w rodzinach i zmniejszenie liczby rozwodów. Tymczasem rozwody są plagą, która ma aspiracje do wyznaczania normy – niedługo to tym, którzy jeszcze się nie rozwiedli ludzie będą przypatrywać się z ciekawością i niejakim lękiem jak dziwadłom rodem z cyrku. Przemoc w rodzinach rośnie tym bardziej im więcej godności czują w sobie wyzwolone partnerki, władające niepodzielnie własnym „brzuchem”.

Jak naiwnym lub wręcz głupim trzeba być sądząc, że zamieszkanie przed ślubem da miarodajną prognozę jakości wspólnego życia po ślubie?? Czyż stosunki tych dwojga utrzymają się w tym samym kształcie? Tego nie może wiedzieć nikt. Zakładamy, że dojdą dzieci, problemy zdrowotne, zbliżająca się starość oraz niezliczona ilość innych czynników. Czy mieszkający razem partnerzy, koniecznie bardzo sobie równi, zdołają wszystko przećwiczyć i wypróbować? Pozwolę sobie w to wątpić.

Dwoje młodych i zakochanych ludzi, spotykających się zwykle w uroczych okolicznościach kawiarenki czy restauracji (opcją dla mniej wymagających jest dyskoteka i przystanek autobusowy – w ostatnich latach bardzo popularne miejsce romantycznych inaczej zachowań wyuzdanej młodzieży) decyduje się na zmierzenie się z codziennością. Muszę przyznać, że jest to bardzo romantyczne i karkołomne zadanie. Biorą ze sobą jedynie swoje, jak znam życie, nadmiernie już zużyte, „kocham cię”. Nie mają tego, co pozwoliłoby im wygrać walkę z przeciwnościami. Nie mają postanowienia bycia razem za wszelką cenę, bez dopuszczenia rozstania. Czy miłość nie wystarczy, zapyta ten czy ów? Cóż to za miłość, odpowiem, która mówi: zostaniemy razem jeśli będzie nam dobrze, rozejdziemy się sie, jeśli czegoś nam zabraknie?

Jedyne rozwiązanie

Jedynym dostępnym rozwiązaniem jest powrót do przeszłości. Do znienawidzonych przez postępaków i według nich cuchnących stęchlizną średniowiecznej chaty zasad, danych przez Boga Trójjedynego, a propagowanych przez Jego jedyny Kościół. A zasady te mówią, że mężczyzna ma prawo do kobiety, a kobieta do mężczyzny tylko po ślubie i ani ułamka sekundy wcześniej. Oto „stęchlizna”, która ożywiała ostatnie dwadzieścia wieków i pozwoliła na zbudowanie najwspanialszej cywilizacji jak była, jaka jest i jaka może powstać – cywilizacji chrześcijańskiej. To spod zagrzybionej strzechy nauki Kościoła wyszedł szacunek, wolność i odpowiednie, godne traktowanie kobiety. Nie znał tego świat przedchrześcijański i nie zna tego świat postchrześcijański, w którym żyjemy, a w którym kobietę można wziąć sobie na próbę i to ku jej szczerej uciesze…. To w zaciszu tej chylącej się chatki kobieta odnajdzie rodzinny spokój, mężczyzna spełnienie, a ich zrodzone w miłości potomstwo warunki normalnego rozwoju. Kobieto, zacznij, jak twoje babki czuć swoją wartość i godność. Mężczyzno, przestań się bać i zaopiekuj się swoją kobietą na zawsze, a nie uciekaj, gdy na horyzoncie pojawią się trudności. Zamiast trzymać się lewackich mamideł, korzystajcie z mądrości wieków i doświadczenia pokoleń, które były przed wami.

Karol Kilijanek

fot. AdinaVoicu, pixabay.com, Creative Commons

 

Kategoria: Karol Kilijanek, Publicystyka, Religia, Społeczeństwo

Komentarze (2)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. Wiedmow Stumacki pisze:

    To narzeczeni nie mogą już mieszkać ze sobą po prostu dla samej bliskości przyszłego małżonka? Nie widzę tutaj potrzeby sprowadzania wszystkich możliwych przypadków do ,,testowania" drugiej osoby. Wcale nie trzeba zakładać, że wszyscy ludzie mieszkający z sobą przez jakiś czas przez ślubem myślą na zasadzie ,,jeśli będzie nam się źle mieszkało to zrezygnujemy z planowanego małżeństwa". Oczywiście, że samo mieszkanie ze sobą to jeszcze nie jest małżeństwo, ale co z tego? Czy wszystkie przedmałżeńskie związki należy potępić jako ,,protezy małżeństwa'? W gruncie rzeczy idąc logiką autora tekstu to jedyną dopuszczalną formą narzeczeństwa jest takie w którym małżeństwo jest zaplanowane przez rodziny narzeczonych, a sami zainteresowani nie widują się ze sobą w ogóle do dnia ślubu.

  2. Karol Kilijanek pisze:

    Dziękuję za ten komentarz.

    Panie Stumacki,

    Narzeczeni nie JUŻ, ale WCIĄŻ nie maja prawa mieszkać ze sobą przed ślubem. To żadna nowość. Ja też nie sprowadzam wszystkich przypadków do "testowania". Niektórzy nie testują niczego, bo i tak nie zamierzają brać ślubu. Poprostu żyją ze sobą w grzechu.

    "Wcale nie trzeba zakładać, że wszyscy ludzie mieszkający z sobą przez jakiś czas przez ślubem myślą na zasadzie ,,jeśli będzie nam się źle mieszkało to zrezygnujemy z planowanego małżeństwa"." – a co zrobią ci ludzie, jesli źle im się będzie mieszkało? Będą naprawiać swój związek? W imię czego? Miłości? Jeśli się kochają, dlaczego nie wzieli ślubu? Po co zamieszkali przed slubem razem? Czy nie po to żeby sprawdzić czy na pewno chcą siebie i czy na pewno się kochają? Jeśli chcieli to sprawdzić, widać nie kochali sie prawdziwie zanim weszli do wspólnego mieszkania; nie dowierzali temu, co czuli. A jeśli się nie kochali, to w imię czego mieliby naprawiać problemy, które mogłyby się między nimi pojawić podczas wspólnego mieszkania?

    Nie potępiam zwiazku na zdrowych zasadach. Na przykład normalnego narzeczeństwa. Potępiam wynaturzenia obecne w niektórych związkach. 

    Z którego fragmentu tekstu wynika, że "jedyną dopuszczalną formą narzeczeństwa jest takie w którym małżeństwo jest zaplanowane przez rodziny narzeczonych, a sami zainteresowani nie widują się ze sobą w ogóle do dnia ślubu."? Którą moją myśl można rowinąć w tę stronę?

     

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *